PRZEGLĄDARKA
Poddane tyły. Dosyć zabawna wpadka na okładce majowego numeru „Odry” – reklamująca nowy dodatek pt. „Orda” zajawka brzmi „»Odra« powstaje na tyłach »Odry«”. Myśl wyszła głęboka, ale nie okazała się prorocza, bo już drugi numer „Ordy” nie ujrzał światła dziennego (choć można go ściągnąć z internetu), a jego wycofanie z drukarni wywołało wpierw redakcyjną, a ostatnio nawet ponadlokalną awanturę. Koniec końców „Ordy” w „Odrze” jednak nie będzie. Trochę niesporo mi komentować, bo był w tym wycofanym numerze wywiad ze mną, ale przecież nie mogę się oprzeć, by – przeczytawszy „Odry” numer czerwcowy bezdodatkowy – nie zauważyć, że pomysły redakcyjne Marcina „Ordy” Hamkały są, owszem, ciekawe, ale odległe od wrażliwości reszty redakcji „Odry” o lata świetlne. W sumie to trochę tak, jakby próbowano do „Tygodnika Powszechnego” produkować dodatek pod tytułem nie „Apokryf”, a „Pokrywka”. Niby wszystko jest możliwe, ale trzeźwo patrząc, podobny ruch miałby szansę powodzenia dopiero w drugim, albo nawet trzecim zapośredniczeniu. Innymi słowy, sens miałoby raczej przedsięwzięcie reklamowane „Pokrywka powstaje na tyłach Apokryfu”. Póki co, „Odra” poddała tyły, a pożytek z całego zamieszania widzę tylko w uświadomieniu kolejnemu pokoleniu ludzi kultury jego mentalnej odrębności. Oceny, że jest to mentalność barbarzyńców, uważam za przesadzone – oni chcieli wejść w dialog, a przynajmniej: próbowali porozmawiać.
Bez korka. W nowym numerze „Studium” (2003, nr 2) znajduje się sprawozdanie z kolejnej rundy zmagań w popularnej ostatnimi czasy w krakowskich środowiskach młodoliterackich konkurencji kopania się po kostkach. Tym razem punkty zdobyła reprezentacja „Studium”, w barwach której wystąpiła dwójka graczy zamiejscowych: Joanna Orska (Chociaż mało mamy lat…) i Michał Kasprzak (Zwierzę pociągowe). Wypunktowany został „Ha!art”. Teksty Orskiej i Kasprzak tyczą oczywiście Tekstyliów i nie są bynajmniej pełne zachwytów (swoją drogą, w plebiscycie na najbardziej zjechaną książkę stulecia Tekstylia miałyby szansę na absolutną czołówkę, o czym piszę nie bez żalu, było nie było sam się przecież własnym tekstem do tej „cegły” dołożyłem). Nie chcę jednak pisać o księdze trzech muszkieterów (PM, MW, IS), tylko o moim pojedynku z Orską, bo toczymy takowy, na drobne uszczypliwości. Krytyczka pisze: „ten tekst, jak i inne, dedykuję mu (czyli RO – przyp. RO) oczywiście, żeby mógł sobie go przypiąć na swoją korkową tablicę”. Ze dedykację kłaniam się w pas, ale muszę sprostować: tablicy korkowej nie miałem, nie mam i mieć nie zamierzam.
Nie ma sprawy. Jakiś czas temu we wstępniaku do „FA-artu” (2000, nr 3-4) Kęder z Uniłowskim pisali: „W grudniu po południu oficjalnie skończył się w „FA-arcie” postmodernizm”. W jednym miejscu się skończył, w drugim właśnie się zaczyna. „Pogranicza” (2003 nr 2) zainicjowały tekstem Andrzeja Skrendo Sprawa felietonu nowy cykl Postmodernism now. Skrendo nie przejmuje się angielskojęzycznym nagłówkiem i pisze o postmodernizmie w Polsce, a właściwie Polsce jako kraju postmodernistów („Rzeczosobliwa Polska to kraj postmodernistów”). Wskazuje, nieco ironicznie, że najbardziej postmodernistycznym z naszych miast jest Szczecin (brak centrum, ulice, w których jest „więcej łat i dziur niż właściwej nawierzchni, co stanowi doskonałą ilustrację dekonstrukcjonistycznej logiki suplementu”…). A potem zajmuje się obroną biednych felietonistów, których „zwalczają i wrogowie, i zwolennicy postmodernizmu”. Jako felietonista, który w pewnych kręgach kojarzony jest z niecnymi praktykami postmodernistycznymi, chciałem za obronę serdecznie podziękować. Ale muszę też uświadomić Andrzejowi Skrendo, że w „sprawie felietonu” właściwie nie ma sprawy, że wyświadcza on felietonistom, broniąc ich, niedźwiedzią przysługę. Przecież wszelkie napaści i agresywne zachowania słowne są wodą na młyn rasowych felietonowych wymiataczy, którzy żyją ze sporu, karmią się nim, dzięki niemu wzrastają; a czasem pożywiają się nawet cienką strawą pyskówki. Jeżeli mnie samego nikt przez kilka tygodni z rzędu nie zaczepia, próbując „zwalczyć”, popadam we frustrację i zaczynam zadręczać moją odwieczną, acz nieoficjalną narzeczoną pytaniami w rodzaju: czy skończyłem się już jako felietonista?
Długie trwanie. „Kwartalnik Artystyczny”, który od jakiegoś czasu realizuje formułę pisma jako Księgi (koniecznie tak, w końcu redaktorzy tego kwartalnika zajmują się wyłącznie najpoważniejszymi kwestiami) przypisów do tego, co w literaturze znane i uznane, w najnowszym numerze (2003, nr 1) daje bloczek materiałów poświęconych Mironowi Białoszewskiemu. Znaleźć w nim można fragment dziennika poety zatytułowanego Dokładne treści. Sam tekst jest interesujący, pozwala wejść w prywatny świat Białoszewskiego, poznać jego znajomych i przyjaciół, posmakować kolejny raz wyrazistego stylu autora Mylnych wzruszeń. Mnie jednak najbardziej zafrapowała notka, którą ten fragment dziennika został opatrzony: „Podali do druku: Tadeusz i Anna Sobolewscy. Całość dziennika Mirona Białoszewskiego z lat 1975-1983 ukaże się w roku 2010”. Dla pewności spojrzałem na kalendarz. Tak, mamy rok 2003. No, proszę bardzo! W czasach niestabilności branży kulturalnej, kiedy rozmaite inicjatywy, akcje i pomysły równie szybko się pojawiają, jak nikną w bezmiarze niemożności, ktoś planuje publikację z siedmioletnim wyprzedzeniem, myśli w kategoriach długiego trwania. Widać humanistyka, mimo narzekań na nią, wciąż jeszcze może być szkołą cnót wszelakich, na przykład wiary i nadziei. Przynajmniej dla niektórych.
|