tu jesteś: Miesięcznik strony autorów - Adam Kaczanowski
|
Adam Kaczanowski
Biznes wydawniczyLiteratura to obszar, w którym wielu ludziom coś się wydaje. Często są to banalne rzeczy. Niektórym krytykom wydaje się na przykład, że sami lepiej potrafiliby recenzowaną książkę napisać. Recenzowanym autorom z kolei wydaje się, że krytycy nie potrafią ich książki nawet dobrze przeczytać. Innym krytykom wydaje się natomiast, że sami są autorami, że bycie krytykiem literackim znaczy tyle, co bycie pisarzem. Jednocześnie są i tacy, którzy głoszą pogląd, że nie powinno się tych dwóch funkcji, pisarza i krytyka, łączyć. Taka sytuacja wydaje się być dość dwuznaczna moralnie i często prowadzi do klęski na obydwu polach. Pisarzom z reguły wydaje się, że krytyką literacką rządzą jakieś ciemne, pozaliterackie siły, interesy, na przykład wydawnictw. Z kolei wydawnictwa uspokajają swoich autorów, że krytyka już od dawna jest bezsilna, jedynie jeszcze coś tam się jej wydaje. Dlatego ludzie mówią, że teraz światem literatury wydaje się rządzić promocja. Ale od razu wielu dodaje, że to tylko promocji tak się wydaje, bo prawdziwy świat prawdziwej literatury jest zupełnie gdzie indziej, gdzieś, gdzie macki promocji wydają się nie sięgać. Sporej grupie ludzi zaangażowanych w literaturę wydaje się, że musi ona udowodnić całemu światu potrzebę swojego istnienia. Dlatego krytykom coraz częściej wydaje się, że literatura powinna być zrozumiała i interesująca dla tzw. przeciętnego czytelnika. Wydaje się im też, że tego przeciętnego czytelnika można zainteresować książką, tylko pisząc o niej do wysokonakładowych czasopism, które z kolei wydają się być zainteresowane wszystkim, tylko nie literaturą w czystej postaci. Dlatego krytykom literackim wydaje się, że pisząc o literaturze, muszą przy okazji wykazać się wiedzą z zakresu innych dziedzin, na przykład ekonomii, socjologii czy wręcz Teorii Wszystkiego. Niestety, wydaje się, że przeważnie nie mają o tych tematach bladego pojęcia i jeśli ich teksty przeczytałby jakiś fachowiec z tych dziedzin, miałby niezły ubaw. Ale wydaje się, że tekstów na temat literatury nie czyta nikt spoza świata literatury, więc przynajmniej tutaj możemy być spokojni. Najdziwniejszym wydaje się być jednak to, że krytycy krytykujący udział krytyki w obiegu mediów masowych to te same osoby, które ten obieg tworzą. Rzeczą oczywistą jest, że większości niepopularnych autorów wydaje się, że tak naprawdę są niezrozumianymi przez świat geniuszami. Każdemu wydaje się też, że jego czas w końcu nadejdzie. Wydaje się, że żaden z niepopularnych autorów nie jest w stanie oprzeć się magii popularności. Równocześnie wydaje się, że nazwisko Mieczysława Piotrowskiego nic już nikomu nie mówi. Są jednak tacy, którym wydaje się, że to dla literatury szczególny cios. Można spotkać nawet takich, którzy mówią, że oznacza to śmierć prawdziwej literatury. Z drugiej jednak strony wydaje się, że można postawić pytanie: czy literaturze Mieczysława Piotrowskiego popularność jest niezbędna do istnienia? Wydaje się, że nie. W ogóle powstaje problem, wydaje się, że nie do rozwiązania: skoro popularne media nie interesują się czystą literaturą, a czysta literatura nie jest zainteresowana popularnymi mediami, to o czym właściwie toczy się dyskusja? Albo też inne, wydawałoby się, istotne pytanie: czy nieistnienie Wielkiej Literatury w Wielkim Świecie to bardziej porażka literatury czy świata? Czy jednak, tu mogę wydać się niektórym niepotrzebnie wulgarny, niezainteresowana popularnością literatura, wypinając dupę w stronę czytelnika masowego, tak naprawdę wyrobionemu czytelnikowi też chuja pokazuje? Osobnym zagadnieniem wydaje się być życie literackie w Internecie. Jego uczestnikom wydaje się mnóstwo rzeczy, wydawałoby się, dawno już dostatecznie wyśmianych, na przykład, że bycie – powiedzmy – Jasiem Kapelą albo Piotrem Czerskim to jakaś konkretna kasa i konkretna kariera. Albo, że to, co napisze Igor Stokfiszewski o świecie, ma jakieś większe znaczenie dla świata. Z drugiej strony, wydaje się, że nie ma tutaj z czego się śmiać. W każdym razie, w związku z rozwojem Internetu, teraz prawie każdemu wydaje się, że może zostać pisarzem, krytykiem albo chociaż autorem felietonu. Poza tym, wydaje się, że takie poddawanie wszystkiego w wątpliwość do niczego nie prowadzi. Nie wydaje mi się jednak, żeby to był koniec świata.
Według mnie pisarze powinni się wstydzić. Od kiedy pamiętam, zawód ten kojarzył mi się fatalnie, o wiele gorzej niż profesja, powiedzmy, architekta, leśnika, kierowcy autobusu czy rzeźnika. Wyjątek stanowili autorzy science-fiction, ale to były zawsze postaci jak z kosmosu – ludzie rozsądni, gdzieś z galaktyki fizyki i innych nauk ścisłych. A już poeta, to był w moich oczach zawsze kompletny bufon i dramat. Od razu uprzedzam – nie jest to wina rodziców, którzy przecież wpoili mi pasję czytania i szacunek do książki. Bo też książki nie kojarzą mi się źle, tylko wręcz odwrotnie. Nie jest to też sprawa jakiegoś patologicznego środowiska ulicznych gangów, taksówkarzy czy handlarzy walutą, do którego miałbym trafić w młodości. Nie byłem też nigdy pod wpływem takich grup jak inżynierowie, prawnicy czy przedstawiciele innych porządnych zawodów. To nie to. Pisarz, a w szczególności poeta, to najgorszego typu kreatura. Potwór pożerający własne wnętrzności. Nieznośny śmierdzigęba. Nie mitologizuję. Wystarczy trochę popsychologizować. Oto człowiek, który uważa się za kogoś wyjątkowego. Kogoś, kto ma Coś do powiedzenia. Primadonna we własnej osobie: chce, żeby podziwiali go najwytrawniejsi znawcy, i by oklaskiwały go anonimowe tłumy. Oczywiście, może zdawać sobie sprawę z własnej koszmarnej próżności. Wtedy chce stać się geniuszem w swojej skromności. Niech więc docenią go za to. Niech chociaż jego pochyloną głowę podziwia samo tylko odbicie w lustrze. Przed samozadowoleniem nie ma ucieczki, nie pomoże żaden dystans. Sprawa jest prosta: piszesz, więc uważasz, że masz coś do napisania, że możesz dać światu coś, czego nikt inny mu nie da. Publikujesz, bo czujesz się potrzebny publiczności. Albo nie publikujesz, bo czujesz, że publiczność ci niepotrzebna. Najgorsze jednak jest to, że nie ma kto ci utrzeć nosa. Ludzie cię nie kupują? Jak ludzie nie kupią, krytycy wezmą za dobrą monetę. Kupi cię Wieczność. Krytycy krytykują? W obliczu Wieczności krytyk jest zerem. Wielkie Uwieczniające Nagrody przechodzą ci koło nosa? Wielu już było geniuszy, których czas nadszedł dopiero po czasie... Właśnie brak weryfikowalnych, racjonalnych kryteriów w obliczu Literatury, która jest Wieczna, jest tak tragiczny w skutkach. W większości dziedzin sprawa jest prosta: wartość biznesmena weryfikuje portfel, wartość hydraulika można zmierzyć, licząc skutecznie uszczelnione rury. Ich nie będzie oceniać Historia. Oczywiście, znaleźliby się jeszcze malarze, muzycy i inni filmowcy. Przed nimi również otwiera się Wieczność. Coś jest jednak takiego, że wokół innych artystów nie robi się takiego halo, nie nadskakuje im w ten sposób. Malarzy odizolowano gdzieś w artystycznych gettach, muzyków porozstawiano po listach przebojów i filharmoniach, a filmowców pożarł filmowy przemysł i profesjonalizm sztabu ludzi, ich odpowiedzialność się rozmyła. Nie wiadomo, dlaczego właśnie pisarza wybrano na stanowisko największego mądrali, natchnionego świętego, co widzi więcej. Pisarz pokutuje wciąż w społecznej świadomości jako to egzotyczne, nietykalne zwierzę, święta krowa nie z tej ziemi. Nawet jeśli już tylko on sam wierzy w swoje realne istnienie, a dla wszystkich innych odszedł do świata jednorożców. Nie chodzi mi w tym wszystkim o podział na dobrych i złych pisarzy, nie narzekam na grafomanów (kolejne kryterium dyktowane przez Wieczność). Ten potwór i najlepszych potrafi zżerać od środka. Podsumowując sytuację: bycie pisarzem od zawsze było dla mnie źródłem wstydu. Żenującego szukania w rubrykach z recenzjami własnego nazwiska i zażenowania, gdy ktoś w towarzystwie powiedział o mojej twórczości słowo, karmiąc tego nienażartego potwora, którego z takim trudem staram się jak najgłębiej schować. Dlatego, kiedy wchodząc do studia radiowego na audycję, w której miałem grać tę haniebną rolę, i słysząc od prowadzącego: „mówimy wszystko, byle się nie wymądrzać, nie idziemy w żadne mądrości”, odetchnąłem z ulgą. Oto ktoś mnie zrozumiał. Nie będę musiał robić z siebie palanta. Luz. I rzeczywiście, w ciągu godziny nie padła z naszych ust żadna mądrość. Zamiast tego poruszyliśmy wszystkie dyżurne bzdury. Trochę abstrakcji o randkach, trochę abstrakcji o Paris Hilton, trochę abstrakcji w stanie czystym. Same brednie. Wyszedłem z programu zdezelowany, jeszcze bardziej zniesmaczony sobą, niż gdybym przez godzinę opowiadał banialuki o natchnieniu i muzach. To brednie i to brednie. Na pytanie prowadzącego, czy mi się podobało, odpowiedziałem, że ani trochę, że nie wiedziałem, że będziemy tak pierdolić bez sensu. „Chciałeś pierdolić z sensem?” – odparował, stawiając przede mną po raz kolejny to pytanie: Jak nie zostać palantem, pozostając pisarzem? Zamiast wymądrzać się jak palant – wygłupiać się jak idiota, udając, że jest się wielbłądem? Może milczeć jak frajer i zadufaniec w jednej osobie? Bądź tu mądry i pisz wiersze. Pojęcia nie mam, jak to zrobić, powiem na koniec nieskromnie.
I trudno mi sobie wyobrazić czytających na głos. Kogoś, kto zachwycony cudownym brzmieniem frazy czyta na głos zdanie wyrwane z wiersza czy powieści. Czy osoba taka, jak w transie, czyta ten czarujący ustęp wielokrotnie, w różnych tonacjach, akcentując co rusz inne słowo? Recytuje go przed lustrem, z zachwytem śledząc każdą sylabę wychodzącą ze swoich ust? Przerywa żonie lub mężowi jakieś prozaiczne zajęcie i każe zamieniać się w słuch? Trudno mi sobie taką osobę wyobrazić, ale widząc tak wiele peanów na temat doskonałego brzmienia tego czy innego tekstu, pochwał autorów, którzy tak wyśmienicie oddają melodię języka, muszę przyjąć istnienie takich czytelników za dobrą monetę. Dobrze, wierzę, są tacy. Wierzyć nie znaczy jednak rozumieć. Nie rozumiem na przykład zachwytów nad powieściami, których narrator jest jakiegoś rodzaju naturszczykiem, najpewniej pijakiem czy innym bezrobotnym. W każdym razie jakimś marginesem, który podobno reprezentuje ogół. W zachwytach tych mówi się, że autor utworu udowodnił, że ma doskonały słuch. Jak dla mnie, równie dobrze mógłby mieć rewelacyjny węch. Wolałbym natomiast, żeby miał wielki dar przekonywania, który każe mi uwierzyć, że osoba o podstawowym wykształceniu, zamroczona tanim winem, jest w stanie opowiedzieć swoje życie w układającym się w spójną całość monologu. Zachwyty dotyczą wszakże odwzorowania jakiejś naturalności, tymczasem naturalną formą przekazu mówionego człowieka w takiej sytuacji jest bełkot. A gdyby poprosić tegoż o zapisanie swoich przemyśleń, bełkot ten zmieniłby się w coś jeszcze innego, jakąś dziecięcą parodię poprawnej polszczyzny. Wiem, co mówię, bo pracowałem kiedyś w archiwum i czytałem donosy prostych robotników na innych prostych robotników. Zupełnie inna bajka. Dlatego nie rozumiem argumentów o doskonałym słuchu większości polskich autorów i ich wyczuleniu na język „ulicy” (przepraszam, zupełnie inna bajka to Maciej Malicki). Szczególnie, że za każdym razem nie mogę się pozbyć wrażenia, że rzeczonej powieści nie napisał żaden żul-naturszczyk, tylko wciąż ten sam inteligent z manierami Witolda Gombrowicza. Drażni mnie opowiadanie o „języku” w co drugim tekście krytycznym? Nie mój interes. Nie pojmuję sensu ni urody różnorakich stylizacji języka powieści na język niby-to-mówiony? Moja strata. Nie zmienię się, dla mnie literatura a gawęda to dwie różne sprawy. A gawędziarze nudzą mnie po trzecim zdaniu, także w tzw. życiu. Wolałbym jednak częściej słyszeć w dyskusjach literackich o sprawach takich jak konstrukcja utworu i umocowanie tejże konstrukcji w innych książkowych konstrukcjach. O języku złożonym z myśli i sensów, a nie o języku polskim, który autorowi w duszy gra. Ktoś kiedyś zapytał mnie o melodię mojego powieściowego „języka”. Odpowiedziałem krótkim tekstem. Nie jestem ptaszkiem, żeby śpiewać. Jestem pisarzem, żeby pisać.
|