tu jesteś: Miesięcznik 100 D grudzień 2006
|
CZAKAŃSKI
WywiadPrawie każdy chciałby udzielać wywiadów. Nawet kolorowym pismom dla kobiet w wieku średnim, przy forsie. Ale któż uświadamia sobie, że wywiad jest jak umowa handlowa, często rozbudowana i wcale nie napisana na dobre czasy. Bo kto spisuje umowy na czasy prosperity? Tak działają tylko naiwniacy, ufający swej intuicji, a raczej nie przeczuwający jej braku. Świat pełen jest obnoszących się biznesmenów, mieszczących firmę w teczce. Nie chcących dostrzec w umowach paragrafów, określających formy rozliczeń. Żywiących siebie i otoczenie wizjami o słodkim dobrobycie. Niestety, taki on słodki, jak i lepki. Łatwo wbić paluszki w tę watę cukrową, a potem wyć do księżyca z bólu zębów. Ale co mnie mogą obchodzić poklejone paluszki od robienia interesów. Naiwność, to młodsza siostra pazerności. A ja jestem w trudnej sytuacji, nie tylko dlatego, że jeszcze nigdy nie udzielałem wywiadu. Chociaż raz byłem skłonny, ale nie chciałem. Przede wszystkim dlatego, że interesy wychodziły mi nad wyraz dobrze, chociaż niekoniecznie musiały. Jednak jest jeszcze inny powód, najpoważniejszy, to znaczy moja rozpoznana przed dwoma laty choroba. Profesor Tzaski, w swoim gabinecie na czwartym piętrze salzburskiej kliniki, wyskrobał w milczeniu na kartce Chronic Lymphocytic Leukemia i przesunął ją po blacie swego ledwie co odrestaurowanego biurka. Parsknąłem śmiechem. Rozbawił mnie jego socjotechniczny zabieg. Przed kim chciał zachować tajemnicę? Byłem sam. Nie mam rodziny, wtedy nie byłem tym, kim dzisiaj, pisarzem. Profesor odebrał to jako przejaw histerii. Nie miał czasu długo ze mną rozmawiać, więc wepchnął mnie w ramiona młodego doktora. Określił go jako nadzieję tej kliniki. Prosił przy tym, bym tę opinię zachował dla siebie. Niech się młody stara, nie osiada na laurach. Dwadzieścia dziewięć lat i już doktorat. Miałem gdzieś opinię profesora o młodym. Myślałem o białaczce. Nie robiłem jednak scen, chociaż mógłbym histeryzować, bo wizytę u niego ustawiał mój wieloletni kooperant, sponsor klubu piłkarskiego, w którego zarządzie trzymali profesora. Liczyłem, że młody mnie nie zawiedzie i przyczłapie z ankietą niekończących się pytań. Chyba buc nie osiadł na laurach. Zresztą nie mógł, bo profesor, przesunąwszy się na swym fotelu na kółkach pod okno, szemrał coś długo do telefonu. Młody nie przyczłapał, bo profesor spuścił mnie windą na trzecie piętro. Przy windzie czekał świeżo upieczony doktorek, pan Ferdynand Nadzieja, jak go z przekąsem nazwałem. Miał taki wyraz twarzy, jakby przeżywał silne rozczarowanie, że nie udało mu się wymyślić wiarygodnego argumentu, by wepchnąć mnie z powrotem do windy i nie wylecieć z roboty. Bycie przyjacielem sponsora ma swoje uroki. No trudno, ciągnąłem się za nim gasnącym korytarzem. Było późne popołudnie. Za oknem przyroda kwiliła, że już jutro sobota. Może by tak pomyśleć o dobrej kolacji, Ferdynandzie, chłopie! Ale nic to, byleby dotrzeć do gabinetu na końcu korytarza i zacząć wywiad. Gabinet był nad wyraz schludny. Zaskakiwał spokojem. Charakteryzował właściciela. Książki medyczne świeciły grzbietami na półce, słuchawki zwinięte w kuwecie, na ekranie komputera widok lodowca Kitzsteinhorn. Kwiaty we flakoniku. Oczywisty przejaw dobrych relacji ze średnim personelem. Młody nie był przystojny, więc nadrabiał miłą aparycją. Może trochę raziły jego przydługie i już przerzedzone włosy. Ale pielęgniarki musiały mówić, że ujdzie w tłoku. Nieco gogusiowaty, lecz łapy trzyma przy sobie. Wpięta w kitel plakietka przedstawiała doktora hematologii Aleksandra Pflaumego… Właśnie, wpadł ze mną jak w kompot. Postanowiłem jednak być miły i od razu wyciągnąłem dłoń do zgody. Taktownie podniosłem prawy palec ku górze i ledwie zdążyłem wymówić Kitz…, a młody już pociągnął, że urodził się nieopodal lodowca, w Lofer. Z karty choroby zna moje nazwisko. Nie wiem, czy robił aluzję, że mu się nie przedstawiłem. Ale chyba tak, tak było. Nazwisko kojarzy z tartakami, które mija w drodze na lodowiec. Jak z Lofer, są po lewej. Są, tylko już nie moje, bo mam inne plany na życie. Tak przynajmniej czuję. Mówię Aleksandrowi, że chciałbym napisać książkę. Bynajmniej nie wspomnienia. Poczyniłem nawet zapiski. Wydaje mi się, że nie popełniłbym głupiej książki. W tym kontekście, dla młodego doktora, moje polskie nazwisko zdaje się brzmieć wiarygodnie. Upewnia o istnieniu zadry, którą muszę nosić w sobie. Wyznacza odpowiednie wyobcowanie. Pisarz nigdy nie może być u siebie. Wydyma dolną wargę do przodu. Całkiem tak, jak jego promotor. Kiwa na boki głową. A ile czasu chciałby pan pisać tę książkę, pyta. Nie wiem, odpowiadam szczerze. Nigdy nie pisałem. Trudno powiedzieć. Rozumie moje położenie, ale ma obawy. Obiecuje, że przemyśli ten problem. Zrobi wiele, bym mógł pisać książkę po sąsiedzku. A narty. Czy pan jeździ, pyta znienacka, jakby chciał odwlec temat choroby. Postanawiam mu pomóc, niech ma, w gruncie rzeczy miły z niego góral. Jeżdżę. Buty zdzieram w trzy sezony, cedzę skromnie. To wspaniale! Carvingi, rzecz jasna. Lubię te twarde. I na kantach, i dawaj na kantach. Świetnie! , odpowiada rozochocony, jakby był z niego mój dobry znajomy. Usiłuje patrzeć mi prosto w oczy. No, ale ja, to już tak raczej cenię relaks. Narty nie takie sztywne, a i buty w klasie turystycznej. Po prostu przystaję coraz dłużej na stoku, odpowiadam przytłumionym głosem, bo go polubiłem. Bez fałszywej skromności, proszę! , mówi, co zresztą spodziewałem się usłyszeć. Panował nad formą wypowiedzi. Byłem już do niego przekonany. Będę umierał wspierany przez kulturalnego człowieka. Pewnie nie raz będziemy rozmawiali o literaturze. Może to właśnie jemu powinienem zapisać akwarele Egona Schielego. Zacząłem już kombinować zmianę testamentu. Niech młody popatrzy sobie na piękno. Wyznaczył termin następnego spotkania na najbliższą środę. Powiedział, że na razie nie będę hospitalizowany. Opracuje precyzyjny plan leczenia. Uwzględni w nim moje pisarskie potrzeby. Pożegnaliśmy się. Rankiem w wyczekiwaną środę asystentka doktora Pflaumego zadzwoniła z prośbą o przesunięcie wizyty. Młody w piątek wracał do rodziców. Pewnie chciał poszusować na lodowcu. Kierowca cysterny z olejem opałowym zignorował znak stopu i uderzył w bok jego samochodu. Maj był wyjątkowo upalny, a doktor widocznie lubił jeździć kabrioletem. Nie miał przy sobie dokumentów. Zaświadczyła o nim pieczątka znaleziona w torbie lekarskiej. Rodzice nie mogli go rozpoznać. Był jedynakiem. W oczekiwaniu na nowy termin wizyty w klinice postanowiłem poczytać o dręczącej mnie chorobie. Wiedziałem, że lektura podręcznika do interny może wyprowadzić mnie z równowagi. To niemal pewne, że przypiszę sobie wszystkie możliwe objawy i wybiorę najbardziej dokuczliwą drogę leczenia. Mimo wszystko, postanowiłem zdobyć podręcznik medycyny. Czytanie wspomnień tych, co pokonali białaczkę, nie wchodziło w rachubę. Nie chciałem, by ktoś na siłę podnosił mnie na duchu. To banalne twierdzić, że trzeba walczyć o siebie. Trzeba… i tyle o tym. Wybrałem się do Lofer. Pierwsze kroki skierowałem nie do księgarni, lecz kwiaciarni, by kupić kwiaty na świeży grób Aleksandra, mojego lekarza, mistrza szybkiego kontaktu, narciarza. Tyle tylko mogłem o nim powiedzieć, zanim pojawiłem się na cmentarzu. Klepsydry na mieście mówiły, że pogrzeb odbył się o dziewiątej rano. Dochodziła siedemnasta. Bez problemu znalazłem miejsce do zaparkowania samochodu. Nieopodal cmentarza znajdowała się księgarnia. Czynna do dziewiętnastej. Myślałem, że mam sporo czasu. Przy grobie spotkałem jego rodziców. Byli starsi ode mnie o dobrych kilkanaście lat. Matka ciągle zgrabna, aczkolwiek niska, ale o wysportowanej sylwetce, czarnych włosach. Pewnie farbowanych. Stał przy niej skulony, siwiuteńki mężczyzna po siedemdziesiątce. Podpierał się cieniutką bambusową laską, co podkreślało jego kruchość. Oczy miał czerwone od łez. Matka w czarnych okularach, ale wilgotne bruzdy na policzkach mówiły o wszystkim. Starałem się zachować dyskretny dystans, jednak zostałem spostrzeżony. Ojciec dał znać laską, bym podszedł. Przedstawiłem się jako pacjent syna. Białaczka? , zapytał bez zbytecznych ceregieli. Max, trochę dyskrecji, usłyszał od żony. Eriko, daj spokój. Alex nie leczył hemoroidów, usłyszała od Maksa. Skąd możesz wiedzieć, co leczył, jesteś tylko hipochondrykiem, został skarcony. Dobra, mam gdzieś to, co tam pana boli, chrząknął i trzepnął laską o żwirową dróżkę. Bardzo, ale to bardzo pana przepraszam za zachowanie męża. Pan rozumie nasze położenie, powiedziała. Ujęła mnie czułość, z jaką zwróciła się do mnie. Sam zdałem się być zdziwiony własnemu, nagłemu wzruszeniu. To ja najmocniej przepraszam. Nie byłem przygotowany na to spotkanie, ledwie wydusiłem przez ściśnięte gardło. Zaproś pana na kawę, poprosił znienacka Max. Mieszkamy nieopodal. Fragment cmentarnego muru widzimy z salonu, podjęła Erika. Od trzech dni, ten mur stał się naszą ścianą płaczu, podsumował Max. Podążaliśmy w milczeniu w kierunku domu państwa Pflaume. Czułem wyraźnie, że coś uwiera mnie w bucie. Najprawdopodobniej do środka dostał się żwir z alejki. Nie było rady, musiałem znosić jego obecność. Jakakolwiek próba pozbycia się go z buta, byłaby odebrana za przejaw dezercji. A Max Pflaume wyglądał na zdeterminowanego. Potrzebował mojego towarzystwa. Postanowiłem, że będę mu towarzyszył milcząc. Zresztą nigdy nie lubiłem wiele gadać. Pan Pflaume łagodniał z każdą chwilą. Wydawało mi się, że nawet kiwnął w moim kierunku głową i usiłował wzmocnić ten gest grymasem, mogącym w zamierzeniu uchodzić za uśmiech. Ośmielony takim obrotem sprawy, zapomniałem dość szybko o żwirze w bucie i spokojnie utonąłem w skórzanej kanapie koloru écrit. Modernistyczna kanapa stała w salonie jużnierodziny Pflaume. Salon mógł mieć jakieś czterdzieści metrów, w prostokącie. Poprosiłem o kawę z mlekiem. W domu był pewnie ekspres ciśnieniowy, więc kawa musiała być wyśmienita. Zapewne zawsze była wyśmienita, podawana w dobrej porcelanie i w otoczeniu akwarel oprawionych w przyciężkie ramy. Oczywiście, ramy zdradzały rękę fachowca. Złoto było na nich przetarte przez wprawnego rzemieślnika. Bez wątpienia autora akwarel nie było stać na tak okazałą oprawę swoich prac. Max wrócił z toalety i, jak mogłem się o tym już przekonać, postanowił nie owijać w bawełnę. Mamy pięć, może sześć minut spokoju, zanim wypijemy kawę. Pewnie będzie do niej keks. To jedyne, co wychodzi z kuchni Eriki, był już na wysokich obrotach. Nakazałem sobie milczenie. Żwir w bucie nie dawał znaków życia. Max ściszył głos. Wiem, że Alex myślał o śmierci. Miał wrażenie, że zawiódł nasze oczekiwania. Jestem po lekturze jego dziennika, spalę go zresztą. Dzięki, że pan nie protestuje, nie nadyma się. Jak to, skąd takie przypuszczenia? To pewność! A zaczęło się od tego, że mój mały chłopiec wymyślił sobie zostać ministrantem. W naszym domu wisi krzyż, ale żona nie widziała na ścianach miejsca dla tandetnych oleodruków. Bywała w kościele na Boże Narodzenie, lecz w Wielkim Tygodniu było jej tam stanowczo za duszno. Stać w kolejce do spowiedzi też jej nie pasowało. Domyśla się pan, że syn pachnący kadzidłem nie wchodził w rachubę. I żeby biegał przez miasto na poranną mszę, też nie. Jej zdaniem ministrantami zostają dzieci lumpenproletariatu. Dla nich awansem jest wepchnąć dziecko do seminarium. Potem taka mamusia panoszy się na probostwie, wiejska baba, matka wielebnego… Wie pan, ja w ogóle tego nie pamiętałem. Alex zanotował to skrzętnie w dzienniku. Często wracał do sarkazmu matki. Z tej sceny zapamiętał moją nieruchomą twarz. Wiedział, że nie słucham. Że nie zajmę stanowiska. Musiałem, jak zawsze, być zmęczony. Od tej chwili mieliśmy z żoną wolne. Ale robił wszystko, czego od niego oczekiwaliśmy. Chociaż ja nie miałem wobec niego żadnych oczekiwań. Nigdy mnie o nic nie prosił, nie rozmawiał i z matką. W dzienniku nazywał ją elegantką…Nagle odsunął się ode mnie, przesunąwszy uprzednio fotel, wstał i usiłował chodzić po salonie. Musiał sobie uświadomić, że stukaniem obcasów po parkiecie może wzbudzić podejrzenia żony. Przygotowanie kawy musiało dobiegać końca, a przezorności nigdy nie za wiele. Raz jeszcze usiadł w fotelu, o wiele sprawniej niż za pierwszym razem. Nie usiłował także przysuwać się z powrotem. Nachylił się tylko i wycedził przez łzy: Był nieszczęśliwy, był homoseksualistą… Po tym wyznaniu nie byłem już w stanie zrozumieć, co do mnie mówił. Z kontekstu wnioskowałem, że gdyby został ministrantem, proboszcz mógłby go przytulić, jak mężczyzna powinien mężczyznę. Byłby dla niego autorytetem, skoro Max nim nie był. A tak, stało się inaczej. Pani Erika uspokoiła zapłakanego Maksa. Usiłując zachować spokój, wypiliśmy kawę. Mleka i keksu nie było tym razem w domu. Zdążyłem jeszcze kupić w księgarni podręcznik do interny w trzech opasłych tomach, bo nie chciało mi się tłumaczyć ekspedientce ze swojej choroby. O mnie było w tomie drugim. Postanowiłem czym prędzej pochować medyczny podręcznik w bagażniku samochodu. Tego dnia ekshumacja nie wchodziła w grę. |