tu jesteś: Miesięcznik 100 D grudzień 2006 - Tomicki
|
Tomicki
O roli boksu w życiu kulturalnym KrakowaJadę ja sobie busikiem z Wrocławia, a taki nabuzowany jestem tym logicznym przewracaniem widłami, tudzież logicznym kręceniem świńskiego ogonka, a także tym lataniem od doktora do profesora i z powrotem i tym jeszcze nabuzowany, że się byłem spotkałem z innymi doktorantami i jedną Doktorantką ponadto, a przecież nie co dzień widuję tylu podobnych mi – za przeproszeniem – oryginałów i odszczepieńców zebranych w jednym miejscu, a do tego będących na niejakim poziomie, oraz tym haniebnym paleniem moim cotygodniowym, a zawsze środowym, które musi się skończyć – tym zatem wszystkim z osobna i tym wszystkim razem nabuzowany jadę sobie busikiem do Legnicy i srodze mnie to nabuzowanie moje nosi, jako że osobiście, jak wiecie, nie lubię tak siedzieć i jechać na biegu jałowym, a do tego będąc tak nabuzowanym, jak Wam to dziecinnym językiem niejako bełkocąc opisuję, a tu nie ma nawet w czyje notatki żurawia zapuścić, albowiem nie tylko ciemno, ale i wszyscy przyzwoici studenci legniccy dawno już do Legnicy wrócili razem ze swoimi notatkami, które mogłyby się tutaj jadącemu o nieprzyzwoitej porze akurat przydać, gdybym miał ze sobą jakowąś turystyczną latarkę albo i noktowizor jakiś turystyczno-wojskowy, ale wszystko to na nic gdybanie, więc jadę i obmyślam po drodze, jakiego tu mejla do Igi wysmażyć, a jaki felieton do „FA-artu”, a obmyśliwszy mam jeszcze czas, aby postanowić rzucić palenie, ale i to mnie niewiele do domu przybliża, bowiem ciągle gdzieś w lesie jestem, czyli na autostradzie. Strasznie mnie rozklejają te powroty busikiem z Wrocławia. A bo czując się nagle zwolniony z konkretnego myślenia o konkretnych szczegółach, zaraz się biorę rozmyślać o najogólniejszych ogółach, jako to: skąd przychodzę, kim jestem i dokąd zmierzam, na przykład. A przecież lepiej już miesić wapno, niż tracić czas na rozstrzyganie podobnych nierozstrzygalników. Albo i nie lepiej. A może lepiej właśnie? Sami widzicie. Bo może życie składa się wyłącznie z konkretów i szczegółów, a reszta to jakiś haniebny idealizm, platonizm i racjonalizm. A z Rozumem, jak to z Rozumem, nigdy nie wiadomo: myć zęby czy ręce? Czyli: wierzyć mu - nie wierzyć? A przecież raz po raz dochodzą mnie słuchy, że wszystko to całkiem jest proste, czyli zgoła nie takie, jakie nam się, maluczkim, wydaje. A co dopiero nam – maluczkim ludziom nauki! Taki na przykład Ludwig Wittgenstein w swoim Traktacie logiczo-filozoficznym zgodnie z przedstawionymi w nim tezami, iż „Celem filozofii jest logiczne rozjaśnienie myśli” (4.112) i „Co się da powiedzieć, da się jasno powiedzieć” (4.116), tak nam wszystkim jego czytelnikom myśli rozjaśnił swoim jasnym mówieniem, że wcale nas jakoś nie dziwi, iż „Traktat Wittgensteina to chyba najczęściej komentowane dzieło dwudziestowiecznej filozofii, stąd mnogość interpretacji i komentarzy” (M. Magdziak). Nieobliczalna jest siła prostoty! I tak, na przykład, w tezie 5.43 Wittgenstein pisze: „nieskończona liczba tez logiki (matematyki) wynika z kilku »praw podstawowych«”, po czy natychmiast dodaje: „Wszystkie tezy logiki mówią to samo. Mianowicie nic”. To nie są sprawy dla słabych portek! Ale rzeczywiście, jeśli za „prawo podstawowe” uznać, powiedzmy, że „p jest p”, z czego wynika alternatywa, iż „p lub ~p” to nam jako ludziom żądnym wiedzy nic to nie mówi, poza tym, że, tłumacząc z logicznego na nasze, mogłoby to na przykład znaczyć, iż świat jest światem, a skoro jest światem, to nie może być jednocześnie nieświatem jakimś – bo niby jak? – co nas nie zadowala w najmniejszym nawet stopniu, jako że, jak mówi poeta (MLB), „chodzi o to, by coś// nowego było słychać, a nie starego”. „Mówiąc nawiasem: powiedzieć o dwu rzeczach, że są identyczne, to niedorzeczność; a powiedzieć o jednej, że jest identyczna sama z sobą, to nie powiedzieć nic” (5.5303). Ot, co. To, że logika – zakrojona w Traktacie jako opis świata („Podanie wszystkich prawdziwych zdań elementarnych opisuje świat całkowicie”, 4.26) – chciałaby sprowadzić istotę tego świata do kilku „praw podstawowych”, to nam może i nic nowego nie mówi, a może i mówi bardzo wiele. W każdym razie stawia nas przed problemem, czy istotę czegoś skomplikowanego można sprowadzić do zgoła nieskomplikowanych przyczyn, z których owo skomplikowanie wynika. W języku psychoanalizy problem ten wygląda zupełnie podobnie: czy istotę człowieka, wraz z całym skomplikowanym mechanizmem motywującym wszelkie jego funkcjonowanie, da się sprowadzić do kilku podstawowych, a mających naturę nieświadomą, biologicznych popędów (Freud) czy biologiczno-społecznych potrzeb (Fromm), które się w ów skomplikowany mechanizm wysublimowały? Postawmy problem inaczej: czy gdyby w młodości pewna kobieta z sąsiedztwa okazała Einsteinowi tyle względów, ile owemu nabuzowanemu hormonami pryszczatemu gówniarzowi jawiło się w jego fantazjach, to czy Albert ów poszedł byłby w fizykę i mielibyśmy dzisiaj teorię względności wyłożoną jak na tacy, choć znów może tak prosto i zrozumiale, iż niewielu z nas kapuje, o co w niej rzeczywiście chodzi? Czyli: jaką prostą czy też jaką krzywą albo i jaką ciągłą linię wolno nam przeprowadzić od wyrafinowanej teorii względności do pospolitej chuci wyrostka? A niech mi się stolec wypsnie! Gdzie żeśmy to zabrnęli naszym rozumowaniem logicznym i czy aby logicznym naprawdę, tj. czy aby logice tej nie uwłaczającym? Co z czym tu zestawiliśmy, idąc tak od rzeczy do rzeczy aż po rzecz? Ratujmy się, jak umiemy, i chwyćmy się rzeczonej zasady prostoty jak tonący brzytwy się chwyta albo, nie przymierzając, jak Wiśka zbawiennej poręczy – i zapytajmy: jak coś całkiem skomplikowanego można sprowadzić do czegoś całkiem nieskomplikowanego? „W zdaniu, w zdaniu cała tajemnica!”, woła do nas z głębokiej ciemności Filozof, „i w prostocie” odpowiadamy mu jego własnym zaleceniem – które przypadkiem albo i nie przypadkiem jest także zaleceniem doktora Lectera – i natychmiast zdanie nasze, które pytaniem jest zarazem upraszczamy do postaci: jak można w ogóle coś do czegoś sprowadzać? I tak wiedzeni poczuciem sensu odkrywamy absurd naszego zapytania i naszego sprowadzania i jakby kamień nam z serca spadł. A skoro kamień nam serca spadł, to od razu stajemy się podejrzliwi: czy aby sofistyką jakowąś haniebną, jakimś hokus-pokus intelektualnym albo i retorycznym dyrdy-myrdy kamienia tego nie zrzuciliśmy? „Poczucie sensu nie jest rękojmią sensowności”, szepcze nam do ucha tłumacz Traktatu i znawca przedmiotu Bogusław Wolniewicz i z tym nas zostawia. Gdyby jednak nie kłócić się z ustaleniami, iż cała logika zasadza się na kilku „prawach podstawowych”, a wszelkim ludzkim zachowaniem rządzi kilka podstawowych popędów/ potrzeb, to można by jeszcze zadać pytanie: a na czym zasadza się to, na czym tamto jest zasadzone? „Jest jasne – odpowiada nam Wittgenstein – prawa logiczne same nie mogą znowu podlegać prawom logicznym” (6.123), a w innym miejscu: „Logikę można zawsze ująć tak, że każda teza będzie swym własnym dowodem” (6.1265), a w jeszcze innym: „Zdanie nie może nigdy orzekać samo o sobie, że jest prawdziwe” (4.442) – no i znów jesteśmy w lesie, czyli na autostradzie, czyli – jak by nie patrzeć – daleko od domu. Bo czy i to, że żądzą nami popędy, których sobie nie uświadamiamy, a którymi już nic nie rządzi albo znów rządzi coś, czego nie uświadamiamy sobie w dwójnasób – jako że rzeczywistość otacza nas coraz bardziej – czyni nas innymi, niż w istocie jesteśmy czy też za jakich się mamy? A czy nie jesteśmy w istocie tacy, za jakich się mamy? Jak zawsze, gdy nie wiadomo, co dalej z tym fantem, warto zajrzeć do książek zbójeckich Nietzschego, a tam od razu trafiamy na zdania: „Jest to jedynie przesąd, że prawda jest więcej warta niż pozór; jest to najgorzej uzasadnione założenie, jakie istnieje na świecie. Wyznajmy sobie tyle: życie wcale by nie istniało, gdyby się nie opierało na perspektywicznych ocenach i na pozornościach [...] Dlaczegóż świat, który nas cokolwiek obchodzi – nie mógłby być fikcją” (Poza dobrem i złem). No i my tak gadu-gadu, a tymczasem jakby coraz bliżej domu jesteśmy. Bo co nam innego mówi niezawodny Fryderyk, jak nie to, że całe życie obcujemy z fikcjami i pozornościami, a nic, tylko cięgiem o prawdzie rozprawiamy, choć nigdy się z nią przez ścianę nawet nie macaliśmy. Widzieliśmy tę prawdę jak Platon swoje idee. Chyba w teatrze kabuki. Bo nie wiem jak wy, ale ja, kiedy jestem zakochany, to przeze mnie miłość przemawia, a nie żadna chuć. Taka jest prawda. A nawet jeśli to nie byłaby prawda, jak się był chytrze ubezpieczał Gorgiasz, to i tak byłaby to jedyna prawda, jaką mam. A na co mi inna? (P.S. Właściwie miał to być tekst o czymś zupełnie innym, a bardziej aktualnym; co mogłoby mieć tytuł, powiedzmy, „O roli boksu w życiu kulturalnym Krakowa”, ale nie napisałem. Wbrew innym felietonistom bowiem, wcale nie uważam, iżby felieton z konieczności musiał „żywić się świeżą krwią”. Chyba w „Tygodniku Powszechnym”, bo w „FA-arcie” to nie.) |