tu jesteś: Miesięcznik nr 100 wrzesień 2006 - WOJDOWICZ (nowa)
|
WOJDOWICZ (nowa)
Waginalny wonderlandCzęść II czyli Zuzanna idzie do pracy…
Szkoła, w której Zuzanna chciała podjąć pracę, zgodnie z wytycznymi znajomej polonistki powinna być co prawda w kolorze spranej bielizny, obskurna i do wizyt niezachęcająca, aczkolwiek wypadało wziąć za dobrą monetę fakt, że poproszony o pomoc blond kierowca zdezelowanego autobusu pewnej prywatnej linii zrobił tak bystrą minę, jakby w lot zrozumiał, o które liceum go pyta i na jakim przystanku należy ją wysadzić. Wypadało zatem za dobrą monetę wziąć serię niezgodności w opisie i numerze budynku, ponętnie wyglądającą białą elewację, nieprzewidziany domofon, a przede wszystkim obco brzmiącą nazwę ulicy. Zuza nie zamierzała tracić czasu na zbędne ceregiele i hardo zabrała się do przekonywania ciecia jakby nieco wczorajszego, jakby z lekka wymiętego na twarzy, ciecia w zszarzałym kobiecym sweterku, co odmawiał widzenia się z wicedyrektor. Cieć nie dowierzał i spojrzeniem niepewnie taksował. – Pani dyrektor? – kazał poczekać i poczłapał w kierunku sali przypominającej świetlicę lub stołówkę. – Pani dyrektor, ta pani podobno była umówiona… z panią wice. – Pani do mnie? – zza drzwi wychyliła się szczupła czterdziestolatka z ognistą trwałą. – Właściwie nie do pani, ale do pana dyrektora. Ale podobno miałam ostatecznie rozmawiać z panią, w sprawie pracy. Bardzo mi miło, Zuzanna Niecodzienna – i rozpłynęła się w uśmiechu Giocondy, czekając na silny uścisk dłoni, jakieś porozumiewawcze kiwnięcie głową albo inną częścią ciała. Nie doczekała się. – Z dyrektorem Wojdowiczem? Zuza zastępczo wykonała gest potakiwania. – Ależ to jest podstawówka! To nie ta szkoła, proszę pani. Ale ona musiała się upewnić. – Pomyliłam szkoły? Cha cha cha, no, oczywiście. Wszystko się zgadza… To znaczy, nie zgadza. – poprawiła się po namyśle, prześwidrowała spojrzeniem dwie wyraźnie rozweselone jej reakcją osoby i pozwoliła się im pouczyć, jak dojść na równoległą czy poprzeczną, tego już nie starała się zapamiętać, na jaką konkretnie ulicę; w każdym razie niedaleką; sympatyczna dyrektorka narysowała jej plan ulic na kartce, na czerwono zamalowała kwadracik oznaczający liceum; trudno nie trafić, pocieszyła i życzyła miłej soboty. Miłego dnia. To dobry prognostyk, zaśmiała się nonszalancko i na pożegnanie Zuzanna. Na lepszą przyszłość. Na ulicę Alpejską minus 16, jak rzetelnie informowała o temperaturze panującej wewnątrz gierkowskiego bunkra metalowa tabliczka, dobrnęła przez zaspy, zawieje i kocie łby jednak z niejaką trudnością. Wstrzymywana przez uważnych ochroniarzy (A ta laseczka to butów nie zmieniła, przytrzymaj ją, Krzysiek…), hordę woźnych i ciociunię Basię, z zaciętością pięcioboisty polarnika przedzierała się do pokoju wicedyrektor. I dane jej było wysłuchać o zaniechanej karierze archeologa i kupie rodzonych przez koleżanki ze studiów bachorów. Te bachory niejednej curriculum vitae złamały. Przytargany w torbie życiorys wylądował na stercie bezimiennych, kłębiących się po zakurzonym gabinecie papierzysk. A potem, przed odejściem, Zuza spróbowała uścisnąć dyrektorską rękę, zbyt pochopnie, zbyt mocno, po męsku, nie bacząc na zdziwienie i wstydliwy grymas dotykanej kobiety. Bo ta obca dojrzała ręka rozmiękła w dwudziestokilkuletniej dłoni, rozpadła się na kawałeczki, bezwolnie, apatycznie, niespodziewanie, na atomy. Niewygodna cisza na sekundę zawisła w powietrzu, zatrzymała się w nim ukośnie, jak zadra, i nie dała się zepchnąć, odsunąć, tylko – rozszczepiona – wymownie wisiała. Tak, tak, Niecodzienna opuszczała mury liceum z pewnością, że nadeszła już dla niej faza przednówka. Wsiadała do pociągu w świętym przeświadczeniu, że skończył się jubel, zaczęło zaciskanie pasa i nadeptywanie na odciski. Miała wymuszony post i spożywanie wszystkiego, co nie nadaje się do zjedzenia, łącznie z emocjonalną zgnilizną. Miała podporządkowywanie się tzw. okolicznościom i podnoszenie z ziemi jak skarbu nawet najbardziej cuchnącego byle gówna. Coś się skończyło, po starych dobrych mostach zwodzonych nie zostało ani śladu. Trzeba było pozaciągać u ludzi pożyczki na lichwiarskich zasadach, na nowy sezon, na nowe lepsze czasy. Pouśmiechać się. Odnaleźć przyjaciół. Żeby przetrzymać niesprzyjający okres. I roztopy, wodę z roztopów. I po swojemu, kurwując przy tym intymnie i z cicha, rozpoczęła szeptać litanię do siebie samej skierowaną, bo z sobą najzdrożniej jej było rozmawiać: Gdybym mogła pobielić się, pomalować jak drzewko owocowe w sadzie. Żeby się tak nie wystawiać na słońce. Jestem jak pieprzona bylinka o zdrewniałym pniu, zamarznięta pod ziemią, a nad nią ogorzała i gorąca; tak, jak starotestamentowy krzew gorejący jestem. Tat twam asi, jak śpiewa Patrycja Kosiarkiewicz. Ty jesteś także tym. Jak popelinowy pseudosmooth jazz. Jak… Gdy usłyszała za plecami gruby głos ogolonego kanara, machinalnie wstała i przedefilowała przed nim na podest między przedziałami. Za brak biletu – 120 zł. Wlepił. A jakże. Zamrugał radośnie świńskimi oczkami. Zamachał frontalnie ogonkiem. Sprosiony łysol. Pokręcił ryjkiem w te i we w te. Kontent był. Tat twam asi. Łatwiejsze w rzeźni niż tam, w drodze, na podeście. (...) |