tu jesteś: Miesięcznik nr 100 wrzesień 2006 - Baczewski
|
Baczewski
O Bogu Einsteina i jedenastu apostołachBóg nie gra w kości. Czynię w tym miejscu akapit, by usprawiedliwić poniższe twierdzenie (będzie to zresztą wymagało kolejnego akapitu): Przytoczone powyżej słowa wypowiedział Albert Einstein. W ten oto sprytny sposób dopiero w czwartym akapicie zaczynam wątpić w ortodoksję Einsteina. Dość późno, by dojść do wniosku, że nie jest to istotne dla naszych dalszych rozważań. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale w czwartym akapicie każdy rozsądny autor zabiera się za oddzielenie światła od ciemności. Kości to gra wyjątkowo ludzka. Dramatycznie właściwa dla naszej przyziemnej egzystencji. Bóg miałby w tej grze przewagę jednego, miażdżącego ruchu. Jeśli potrafimy wyobrazić sobie kogoś, komu zawsze odpala zapalniczka i kto poza tym umie stwarzać światy, to właśnie wyobraziliśmy sobie Pana Boga. Nie chciałbym tu snuć teologicznych wywodów, sądzę po prostu, że urągałoby to godności samego świata, gdyby jego Stwórca wydał coś z jego przemyślnych urządzeń na igraszkę przypadku. Nie ma się czego lękać. Mamy wszak balsamiczną mądrość świętego Augustyna: nad każdym z osobna atomem rozpostarty jest parasol czułej łaski. Problem augustyńskiej doktryny o wolnej woli i łasce polega na tym, że w jej świetle wszystko, nawet potępienie, staje się łaską, i musielibyśmy za nie dziękować Bogu, gdyby się nam przytrafiło. Jak to zazwyczaj bywa, największym problemem łaski jest jej brak. Przypomnę biblijną opowieść o Kainie i Ablu. Bóg nie podejrzewa własnych wnuków o psychologię. Odsuwa z obrzydzeniem ofiarę Kaina, wiedząc, że przez to doprowadzi do ujawnienia się jego zbrodniczej natury. To nie jest w porządku. To nie jest ani w porządku, ani w nieporządku, to nie jest wcale. Kara wyprzedza zbrodnię, a nawet, rzec by można, sama jest jej przyczyną. Kara jest zbrodnią, a zbrodnia karą. Etyka to sztuka refleksji nad naszymi wyborami i odpowiedzialnością za te wybory. Wynika z niej między innymi to, że choćbyśmy się kierowali w życiu aleatoryzmem albo wątłym sumieniem drapieżnika, nie zmniejsza to naszej odpowiedzialności za to, co czynimy. Dlatego. Dlatego Bóg nie gra w kości. Ujmując problem w odpowiednich proporcjach, jest to naszą cechą wspólną, Boga i piszącego te słowa. Ja również nie grywam w kości. Niby nic, jeden błahutki szczególik, faramuszka, niuansik, i niczego to zmienia w teologicznym pojęciu Istoty Najwyższej, ale... Ale... Kto wie, czy nie jestem Archaniołem? Problem jest następujący: wiemy, w co Bóg nie gra, ale w co gra? W szachy? Z całym szacunkiem. Obawiam się, że to raczej Allah. Pelota? Por favor, ten sport uprawia Dios. God? Jest pierwszym miotaczem ligi baseballa. Co do Jahwe, to nie umiem go sobie wyobrazić inaczej niż przy Kabale. Po namyśle odrzucamy dyscypliny endemiczne: rzut bumerangiem na odległość oraz teleturniej. Uprzedzam naturalne pytanie: w diabolo też nie gra (i nie gra w diabolo Szatan; Szatan, jak się zdaje, namiętnie grywa w klasy, kusząc przy tym ile wiezie). Nie pomnażając już dalszych komparatystycznych aluzji, proponuję uznać następujące zdania za aksjomaty: Bóg nie gra w karling, nie zjeżdża na bobslejach, nie uprawia kickboxingu. Ale odłóżmy płaszcz sofisty i bądźmy przez chwilę poważni. Bóg gra, pewnie, że gra, i to jak gra! Gra o wielkie stawki, na obszernym boisku. Wystawia do rozgrywek nieprzebrane rzesze zawodników. Gra Boga nazywa się po prostu świat, a moje pojedyncze życie można nazwać setem. Jezus imprezował, to fakt potwierdzony w Ewangelii. Wiemy, że lubił przeciągające się uczty z kolegami, podobne, jak się zdaje, do opisanej przez Platona, tzn. cechujące się skromnym bufetem i wzniosłą debatą. Czy wolno domniemywać, dlaczego nie grał? Być może nie mógł zaakceptować żadnych sztucznych reguł, umowy społecznej, fasady, konieczności na niby (jak pisał Auden). Gra wymaga od uczestników jednak przynajmniej odrobinę obłudy. Tożsamość egzystencji i bytu: zdaje się, że osoby bliskie tego ideału mają kłopot z uczestniczeniem w jakichkolwiek rozgrywkach. Tymczasem konwencja typowa dla stanu gry wymaga zawieszenia zasad obowiązujących w codziennym życiu i zastąpienia ich zasadami gry. To właśnie czyni naszą grę niedostępną dla bóstwa. Bóg nie może zawiesić funkcjonowania reguł świata. Świat jest jego grą. Ale na tym świecie, który pozostaje grą, o coś jeszcze chodzi, coś w nim nie gra, a coś gra. Innymi słowy, Święty, który jest Błogosławiony, na pewne sprawy spogląda łaskawym okiem, na inne zaś – nie. W co grałby Przedwieczny, gdyby grał? Z całym szacunkiem dla wszelkich możliwych dyscyplin sportowych, nie zdziwiłbym się zanadto, gdyby na pewien rodzaj sporu jedenastoosobowych drużyn wejrzało łaskawe oko Opatrzności. Mam na myśli piłkę nożną. Zdaje się, że byłaby to gra odpowiednia dla Boga. Gdyby z tego felietonu miało ocaleć jedno zdanie, wybrałbym to: piłka jest i będzie grą Boga dopóty, dopóki Roma Abramowicz nie zakonserwuje w rezerwach Chelsea wszystkich, którzy przynajmniej raz w życiu kopnęli piłkę. Skupmy się na różnicy między tymi dwoma grami: piłką i kośćmi. Otóż w pierwszym wypadku wynik zależy od ślepego losu, w drugim – raczej od nabytych lub wrodzonych umiejętności. Roger Caillois, kanadyjski filozof, w tekście poświęconym różnym gatunkom gier zespołowych zaliczył piłkę nożną do typu, który nazwał agon. Agon to rodzaj gry, w którym można się praktycznie nieskończenie doskonalić, dodawać do ludzkiej miary wiary nieludzką dyscyplinę treningu, a pomimo to ostateczny werdykt nie jest do końca przewidywalny. (Huizinga, bardziej precyzyjny, zaliczył gry tego rodzaju do „zabaw antytetycznych o charakterze agonistycznym"; w każdym razie czynnikiem najistotniejszym jest tu „napięcie", które oznacza „niepewność, szansę".) Zawsze może się trafić fuks, jak śpiewał Jarema Stępowski. Walka musi być wypróbowywaniem losu. Niemożliwe jest możliwe. Nawet bardzo prawdopodobne. Możliwsze niż samo możliwe. Na tym polega ironia losu. Doskonalenie piłkarskich umiejętności to w gruncie rzeczy szykowanie narzędzia do zmagań nie z przeciwnikiem, albo przynajmniej nie w pierwszym rzędzie z przeciwnikiem, który wszak ponosi odpowiedzialność za własne wyszkolenie, lecz z Przypadkiem, tym ślepym darczyńcą, który niczym innym się nie trudni, jak tylko rozdawaniem niezasłużonych zwycięstw i klęsk. Profesjonalne opanowanie sportowego rzemiosła czyni z meczu widowisko par excellence artystyczne. Obecność gwiazd czerpiących z pełnego zestawu środków należących do przedmiotu popkultury, daje widowni gwarancję, że uczestniczy w spotkaniu najlepszym. Widowisko sportowe ma jednak to do siebie, że wyraźna przewaga jednego aspektu czyni zbędną całą grę. Doskonałość jednej drużyny eliminuje z meczu czynnik niepewności. Z drugiej strony każdy zawodnik, nawet oburącz lewonożny, wierzy, że wygra. Choćby był skrajnym skurczybykiem, zachowa nadzieję na łaskę niebios; choćby był profesorem statystyki, będzie liczył na szczęśliwy przypadek. Jak zastosować słynny spór teologiczny między Augustynem a Pelagiuszem, toczący się o łaskę i wolną wolę, na boisku piłkarskim? Augustyn rzekłby, że Bóg wybrał sobie mistrza spośród trampkarzy i wiódł go przez juniorów, młodzików, aż na podium. Pelagiusz matomiast to natchniony trener, który ze skrajnej łamagi zrobiłby mistrza świata. Może nie widać tego na pierwszy rzut trzeciego oka, ale na boisku piłkarskim toczy się polemika z pelagiańską herezją. Sprawa jest aktualna, bo na bieżącym Mundialu widziałem po dwadzieścia dwa bożyszcza na mecz. Ale na tym przecie nie koniec, bo: jeszcze więksi bogowie na trybunach, jeszcze więksi sędziowie, i jeszcze, jeszcze więksi, którzy, za przeproszenim, łoją na tym kasę. Mamy jedenastu apostołów, stół do ostatniej wieczerzy. Dwunasty, zdrajca, dostał czerwoną kartkę przed rozpoczęciem spotkania (chciał sprzedać mecz). Stół do ostatniej wieczerzy ma około 120. metrów długości. To ważny wymiar. Apostołowie nie powinni mieć złudzeń. To oni będą spożywani. Oni będą przedmiotem wieczerzy. A więc apostolstwo, a nawet męczeństwo futbolowej jedenastki, bowiem rozgrywka jest daniem świadectwa. Po co innego wystawiają się na widok widowni? Niegdyś wyprodukowałem apokryficzną historię: Bóg roztroił się, bo nie miał z kim zagrać w nogę. Ale dlaczego roztroił? Czy nie wystarczyłoby dwóch do przeprowadzenia rozgrywki? Ano dlatego roztroił, bo do rozegrania uczciwego. zgodnego z zasadami sztuki meczu piłki nożnej potrzeba trzech osób. W tym akurat wypadku: Ojca, Syna i Przypadku. |