tu jesteś: Miesięcznik nr 98-99, lipiec-sierpień 2006
|
WOJDOWICZ
Waginalny wonderlandMotto uważne:
Uważam, że każdy powinien być maszyną…, ponieważ robi zawsze to samo. Robi się to znowu i znowu… Podręczniki historii cały czas pisze się na nowo. To, co robisz, jest nieistotne. Wszyscy myślą tak samo, a z upływem lat wszystko staje się bardziej podobne. Ci, którzy najgłośniej mówią o indywidualności, najbardziej przeciwstawiają się dewiacji, a za kilka lat może być dokładnie odwrotnie. Pewnego dnia wszyscy będą myśleć, co chcą i wtedy wszyscy będą myśleć podobnie; wydaje się, że to właśnie się dzieje. (z Warhola)
Część I
czyli dogłębnie poznajemy Niecodzienną Zuzannę…
Tamtej zimy Niecodzienna Zuzanna najwyraźniej miała dość. I mimo że szczodrobliwa natura obdarzyła ją wszelkimi możliwymi przymiotami, z których poznać można było rozbuchaną osobowość, temperament po rudej prababce oraz wrodzone nieuzasadnione skłonności, Zuzanna jak dotąd z uporem maniaka skrywała swoje inklinacje i nastroje każdą wypukłością, wklęsłością, linią tudzież gestem. Stan ten ostatecznie ujarzmił ją nagle i zgoła bez uprzedzenia, pamiętnego 14 lutego Anno Domini 2006, na tramwajowym przystanku Metro Wilanowska. Stało się to konkretnie i szczegółowo na podświetlonej żółtej ławce z napisem, odkrytym przez dziewczynę znienacka, mimochodem, przypadkiem pełnym niespójności i niedopowiedzeń, gdy niecierpliwie szorowała pośladkami o blat, w oczekiwaniu na przyjście Joachima. Ale Joachim nie przyszedł. Najwyraźniej wyłączył też komórkę. Tymczasem Walentynkowy Tramwaj równie skutecznie blokował linię, jak i powstające w głowie Zuzy scenariusze rytualnego zwiśnięcia u boku mężczyzny. Niecodzienna przez trzy kwadranse przeciągle wpatrywała się w czerwone samoprzylepne serduszko Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, poszarpane tyłkami przysiadającymi na chwilę i równie jak u niej pełnymi irytacji. Serce rozwierało się i zaciskało w materialnej pulsacji. Serce gorzało i jak fala, ach, jakaż to była fala, gdy wciskało się w nią przemocą, między półprzymknięte powieki, do źrenic, do białka. Aż wreszcie sapnęła i dała za wygraną, i zerknęła, na pohybel, tuż obok, na prowokujący spod jej pupy napis: Siła wygody, wspierana przez 230 W. Niby niewiele. Niby nic i nikt nie zwróciłby uwagi. Tylko że ona wyczuła, którymś tam z nieparzystych zmysłów, że to krótkie, na pierwszy rzut oka niewinne zdanko krzyczy. I że ma je rozłożyć na poszczególne wyrazy i przy pomocy mnożonych, rozpasanych anagramów odkryć na nowo jego prawdziwy sens. I wtedy się zaczęło. I nie było już odwrotu. W jej umysł wrysowała się misterna mapa miejsc erogennych, zgodnych z symetrią, napęczniałych, jakby tuż, tuż przed pęknięciem, jaskrawych. Zwłaszcza ta cała jaskrawość i oczywistość powstałego rysunku nie pozostawiały cienia wątpliwości, że proces przemiany wydostał się z kajdan. Że świadomość – jako wroga ciała – skazano na banicję. Wstała. Zwyczajnie. Nie przypuszczając. I po chwili rozparło ją… Kiedy ruszyła przed siebie warszawskimi ulicami, poddając się dziwnej atawistycznej potrzebie ruchu, potrzebie krążenia, rozpierało w skórze, w zamaszystym owalu bioder i ud, w prędkich i mocnych ruchach rąk. Kiedy próbowała usiedzieć w miejscu, po bożemu i na krześle, po powrocie do domu, odkryła, kurwując przy tym solidnie i z cicha, jak niespodzianie wstępuje się w wysokie rejestry plateau, jak zapada się wraz z oddechem, poszerza i prostuje, poddając się fali ciepła pulsującej między nogami. Jej nogami. Podobało się. Podobały się Zuzannie te zapożyczone Kilo i Megawaty, rozpleniające się własną mocą, kiedy tak powoli skanowała w myślach ciało, piksel po pikselu, sto na sto. A potem, kiedy badała ciepłą, chętną cipkę serdecznym palcem; serdecznym, bo u niej najdłuższy, bo na nim nosiłaby obrączkę. Podobało się. I tym palcem przemierzała centymetry, wykreślała trzy stałe punkty, rysowała zielonym paznokciem parę prostych skośnych, dwusiecznych, rozwartych. Pizdometria, pizdometria…, mruczała. System pełnego zanurzenia… Kartografia wrażeń... Koncentrowała się na wyobrażonych punktach i sczytywała je z siebie sumiennie jak geometryczne miejsce wszelkiego istnienia i wszelkiej jedności, wszelkiego rozdzielenia i wszelkiej trwogi, wszystkich nienasyconych pragnień i każdej śmierci. I jeszcze przypomniała sobie inną zimę, gdy jako dziesięcioletnia dziewczynka, w tajemnicy przed tatą sprzątającym kilka metrów za nią pawlacz, błądziła w majtkach pulchnymi spoconymi palcami po dwóch rozległych wyżynach przypominających usiane wulkanami kontynenty. Pierwsza: Aphrodite Terra, wielka jak Afryka. Druga: Ishtar Terra o rozmiarze Australii. Nazwała je tak od krajobrazów na Wenus. Tak, właśnie Wenus ze wszystkich planet lubiła najbardziej, za jej ruch zgodny ze wskazówkami zegara, odwrotnie niż inne planety. I za to, że nawet ciemna jej strona jarzy się z hałasem. Miały wiele wspólnego. Obie były cholernie pokręcone.
cdn.
|