tu jesteś: Miesięcznik nr 97, czerwiec 2006 - Baczewski
|
Baczewski
WAGARYW poprzednim felietonie (z zeszłego numeru sieciowego „FA-artu”) opowiadałem o mrocznych aspektach edukacji. Pora zatem na jaśniejszą stronę szkoły. Takowa istnieje, bez dwóch zdań. Bezwarunkowo szkoła winna nam się ukazać jako instytucja opatrznościowa. Pod każdym względem. Otóż gdyby nie było lekcji, nie można byłoby zwiać z lekcji. Gdyby nie szkoła, nie pojawiłyby się na świecie wagary. Zdumiewające to i na swój przewrotny sposób pouczające. Gdy minęło dwadzieścia lat od zakończenia szkoły, pozapominałem prawie wszystko, czego uczyli mnie na lekcjach, natomiast nie zapomniałem żadnych swoich wagarów. Z wagarów zapamiętuje się po prostu więcej niż ze szkoły. Nie tylko zapamiętuje, ale także wynosi. Nauczyciele powinni poważnie rozważyć, dlaczego się tak dzieje. Może zrodziłaby się z tych rozważań nowa dziedzina wiedzy – wagarologia? Gdyby wagary wykładali na akademiach, niejedna zagadka zostałaby wyjaśniona. Z jakiego to powodu młodzi ludzie opuszczają czyste, dobrze nagrzane sale lekcyjne i wybierają błądzenie po wertepach tego okropnego świata? Widzę tu doskonały przedmiot badawczy dla nowej dziedziny wiedzy, dla wagarologii. Otworzyć by taką katedrę na uczelni; kto wie, może nawet wydział? Co tam wydział – czemu by nie wprowadzić wagarologii do szkół? Uczniowie mieliby jeszcze jedną okazję do wagarów. Czy to nie zabawne? W szkole akurat ważna lekcja o wpływie absencji lekcyjnej na zachowania socjopatologiczne u dzieci i młodzieży w wieku szkolnym, a tu młodzież – smyk! Na zieloną łaczkę! Do zielonego lasu! Nasycić oczy zielenią. Od koniuszków włosów aż po palce u stóp nawdychać się zielonej mądrości, zielonej wolności! Miałem z tymi nielegalnymi wycieczkami zadanie ułatwione o tyle, że moja zawierciańska alma mater znajdowała się o dziesięć minut marszu od prawdziwego, solidnego lasu. Wystarczyło poświęcić jedną lekcję, by mieć czterdziestopięciominutowy spacer. Choć prawdę powiedziawszy, nikt nigdy nie wpadł na pomysł, aby te przewagarowane godziny mierzyć. Czas wagarów nie jest zwykłym czasem, takim samym jak czasy, które wymieniono w pięknej Księdze króla Salomona: czas rodzenia i czas umierania; czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono; czas zabijania i czas leczenia; czas burzenia i czas budowania; czas płaczu i czas śmiechu. No i jeszcze czas tak dalej. Czas wagarów wymyka się z mocy zegarów, wychyla z karnego szeregu uporządkowanych godzin. Czas wagarów sam idzie na wagary. Na zieloną łąkę, na zieloną wolność. Razem z wagarowiczem. Wiosną i jesienią był las, jego głęboki zielony oddech. Gorzej z zimą. Zimą pozostawało kino albo czyjaś wolna chata i oglądanie drogocennych pornusów ze Szwecji. Albo zakładanie tajnych związków. Na kino nie zawsze wystarczało pieniędzy, ukończonych lat, zainteresowania. Na szwedzkie świerszczyki również. Zostawały tajne organizacje. Należałem do dwudziestu z okładem partii, stowarzyszeń, bojówek i lóż. Większość z nich sam zakładałem, a niektórym nawet przewodziłem. Wszystkie te organizacje były posępne, groźne i zupełnie nieabsorbujące dla młodocianych spiskowców. Cały trud spiskowania polegał na założeniu konspiracji i wstąpieniu do niej, a co do reszty, to Szekspir miał rację – reszta była milczeniem. Najważniejszym elementem nielegalnej działalności pozostawała inicjacja. W rytuał przyjęcia do szeregów tajnego zrzeszenia spiskowcy wkładali tyle energii, że dla realizacji innych zadań nie pozostawało jej już prawie wcale. Rotę przysięgi, będącą jednocześnie regulaminem i statutem nowego bractwa, należało wypowiedzieć z zamkniętymi oczami oraz ściśniętym sercem. Nic w tym dziwnego, skoro za każde sprzeniewierzenie się surowemu prawu sprzysiężenia groziła kara śmierci; i to, jak się zdaje, od samych niebios, jako że biedny neofita wypowiadał wyraźnie: „jeśli zrobię to a to albo nie zrobię tego a tego, umrę”. Formuła nie pozostawiała co do tego żadnych wątpliwości. Potem następowało rytualne spożycie płynu, w którego skład wchodziły bardzo tajemnicze ingrediencje: żółtka, musztarda i sok z cytryny. Ten ostatni punkt inicjacji wydawał mi się największym poświęceniem, bo mimo najlepszych starań, nie mógłem jakoś wyobrazić sobie spożywania surowych jajek. Jeśli moja szklanka się opróżniała, to tylko dzięki temu, że udawało mi się połączyć ślepe oddanie sprawie z najbanalniejszym oszustwem. I w życiu najtwardszego anarchisty przychodzi taka chwila, kiedy wykrzywia mu pysk. Nikt nie wie, na czym polega tajemnica działania szkaradnej mikstury. Może na tym, że jeszcze się taki nie narodził, co by lubił każdą z trzech substancji użytych do jej sfabrykowania? Jeden nie lubi musztardy, inny soku z cytryny, jeszcze inny (jak piszący te słowa) – surowego jaja. Spożywanie kurzych embrionów w stanie surowym zawsze kojarzyło mi się z aborcją, eutanazją i skrajnym barbarzyństwem – jednym słowem z czasami sprzed powstania pierwszego ministerstwa kultury. Tymczasem innym kolegom nihilistom gały wychodziły z orbit, gdy do szklanki wpadały trzy przepisowe łyżeczki musztardy. Tak oto wydała się tajemnica żydowskich sykariotów, rycerzy ninja, ismailickich haszyszynów Hassana Sabbaha, francuskiej „Action Direct” i całych zastępów wszelakich innych zamachowców, terrorystów z czterech stron świata. Jeśli ktoś bez skrzywienia mordy przełykał takie okropieństwo, stać go było na wszystko. Sumienie ma coś wspólnego z przełykiem. Ale bez żadnych złudzeń: tylko wspólnego. Nie wolno tych dwóch organów utożsamiać. Byłoby z nami kiepsko, gdyby głód nie zmieniał czegoś w naszym pojęciu dobrych manier. Z drugiej strony chodzi też o to, ile z nas zostanie po wyczerpaniu wszystkich argumentów głodu. Można powiedzieć, że to, co z nas zostało, o ile coś zostało, ta najgłębsza warstwa, której głód nie przeciągnął na swoją stronę, która stawiła mu opór – to właśnie nasza Osoba, prawdziwe „ja". Czyżby więc otwarte usta były zawsze niczyje? To nie tak, nie w ten sposób. A przecież w rzyganiu na widok – na jakiś widok – jest coś świętego. Coś jakby odmowa przyjęcia tej posępnej chujozy – zwanej rzeczywistością – na poziomie układu wegetatywnego. Dopóki człowieka coś jeszcze brzydzi, coś wstrząsa nim do szpiku kości, coś mu wywraca żołądek od podszewki, coś stawia oczy w słup – dopóty można być spokojnym o jego zasady moralne. Gdyby jednak nie pewne zawężenie granic dobrego smaku, człowiek spędziłby życie na rzyganiu. I w tym miejscu koktajl spiskowców okazuje swą przydatność. Kodeks stowarzyszenia nie był skomplikowany. Właściwie wymagał tylko przestrzegania tajemnicy o istnieniu konspiracji, za to, jak to powiedziano, pod rygorem bezzwłocznego zgonu. Szeregowy bojownik z reguły nie był zmuszany do ponoszenia innych ofiar na ołtarzu idei. A i przywódca miał niewiele więcej obowiązków: musiał tylko przygotować dla towarzyszy odpowiednią ilość trującego nektaru. Istota tajemnicy tkwiła w utrzymaniu tajemnicy. Dużo to było czy też mało? Ściśle rzecz biorąc, ktoś, kto nigdy w życiu nie miał sekretów, mógł odnieść wrażenie, że ma do czynienia z niewykonalnym zadaniem. Tutaj jednak w sukurs przychodziły obowiązki szkolne i krótka młodzieńcza pamięć. Z jednej strony pomagały one przestrzegać największą tajemnicę tajnego bractwa, z drugiej – skazywały samą nielegalną strukturę na zapomnienie. Bez żadnych skrupułów. Nikt się nie wypisywał z tych organizacji, nikt ich nie rozwiązywał. Umierały śmiercią naturalną. Mijał tydzień od zjazdu założycielskiego i nie było żadnych tajemnic do zdradzenia, spiskowiec mógł się cieszyć młodym życiem aż do zawarcia nowego sprzysiężenia. Albo wreszcie przychodziła wiosna, wyczekiwana pora wagarów na świeżym powietrzu, a spiski zawierane na łonie natury – nie wiadomo właściwie czemu, być może po prostu jakimś wypadkiem – nie były ani troszeczkę krwiożercze. Cóż jest największą tajemnicą świata? Mam nadzieję, że spiskowcy tego padołu niewiadomych knowań i podstępnych intryg wybaczą, że w tym oto niezbyt poważnym miejscu zdradzę ich największą tajemnicę. Cóżby innego, jeśli nie sama tajemnica? |