tu jesteś: Miesięcznik nr 96, maj 2006 - Krytyk w stanie u.
|
Krytyk w stanie u.
Litera na TurkaJaka litera rządzi na ulicy Turka? Odpowiedź jest tylko jedna: bezapelacyjnie od dawna rządzi niepozorna literka „k”, jak krytyka (niewinne słówko, nieprawdaż?) i jak… (tu mniej niewinne, za to częściej używane słowo). Ostatnimi czasy rządzi nawet bardziej totalnie, wręcz panoszy się - jak dwie kaczki ze starej paczki, które księżyce kradną i mediom się nie kłaniają – rozsadzając od środka stateczne, ale nieco oldskulowe słowo „literatura”. Ni w pięć, ni w dziesięć zacząłem od środka. Czyżbym aż tak bardzo był podatny na wpływy? Powinienem zacząć tak: w grudniu po południu… Nie, to już było! Albo: w środę mimochodem… A cóż to za stylistyczny koślawiec?! Może zacznę zwyczajnie: po tym jak z moich felietonów i mieszkania wyprowadziła się moja odwieczna, acz nieoficjalna narzeczona rozpoczął się dla mnie trudny i żmudny czas pracy żałoby. Czas, jak to czas, umykał, a praca nie przynosiła żadnych konkretnych efektów. Najbardziej doskwierała mi dojmująca pustka w mieszkaniu, postanowiłem więc radykalnie rozwiązać ten problem, jednocześnie czerpiąc z tego rozwiązania korzyści materialne. Wpadłem na pomysł, aby wynająć jeden z pokoi, nie musiałem nawet zbyt długo czekać na chętnego, dawać ogłoszeń do prasy, bo szybko zjawił się potrzebujący, do tego z mojej branży, czyli krytyk (litera „k” pany!). Nieźle, myślałem, nie dość, że wpadnie mi trochę dodatkowej kasy, to jeszcze będę miał okazję podyskutować przy śniadaniu czy kolacji z kimś, kto wie, co w literaturze naszej rodzimej, ukochanej piszczy i popiskuje. I tylko proszę sobie nic nie wyobrażać, nie kojarzyć na tęczowo, nie szykuje się kolejny doming out, nie będzie to opowieść o dwóch pana w łóżku nie licząc pluszowego łosia, ani Krytycy Beach na mizernej plaży nad Wisłą w Krakowie. Początkowo byłem nieco zawiedziony lokatorem. Pozornie wszystko było w jak największym porządku, wymienialiśmy rano pozdrowienia, przepuszczaliśmy się do łazienki, pełen bon ton, „ą”, „ę”, bułkĘ przez bibułkĘ. Tyle tylko że lokator (kto to taki – cierpliwości, wszystko wyjaśni się we właściwym czasie) w ogóle nie chciał rozmawiać o literaturze, moje zagajenia, pytania zbywał lekceważącymi prychnięciami, za to z lubością analizował figury tańca Jerzego Dudka podczas serii rzutów karnych pamiętnego finału Ligi Mistrzów albo drobiazgowo zestawiał dokonania Smolarków seniora i juniora. Nie powiem, też lubię futbol kopany, nawet w rodzimym wydaniu (czyżbym jednak był patriotą, co zapewne bardzo ułatwiłoby mi życie w IV RP?), ale chętnych do pogawędki o piłce znam wielu, a o literaturze – ledwie kilku (i jakby mniej ich z każdym rokiem). Wszystko wskazywało na to, że mój lokator, mimo iż namiętnie produkował recenzje przeznaczone do wysokonakładowych gazet (zdrajca!), nie miał zamiaru wysłuchiwać moich błyskotliwych analiz sytuacji światka literackiego, ani zapoznawać się z odważnymi do szaleństwa interpretacjami tekstów. Nie, to nie, łaski bez! I kiedy straciłem już nadzieję, że nasze wspólne pomieszkiwanie kiedykolwiek zamieni się we wspólne debatowanie o literaturze, z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Ponurego, lutowego dnia obudziłem się jeszcze później niż zwykle, za oknem nie było słońca, więc postanowiłem nie wyłazić zbyt szybko z pościeli. Włączyłem radio i usłyszałem Świetlika śpiewającego o kryzysie wieku średniego. O, nie, tak bawić się nie będziemy, zaprotestowałem, mając w pamięci niedawne urodziny, których wprawdzie w zgodzie z niepisaną, świecką tradycją naszej rodziny nie obchodziłem, co wcale nie znaczy, że ta symboliczna data mnie nie obeszła. Korzystając z mocno sprawdzonych patentów lirycznych Świetlika, powtórzyłem, o, nie, tak bawić się nie będziemy, a potem sięgnąłem na oślep po książkę – zwykle obok łóżka były stosy książek. Tym razem jednak ręka w ładownicy szukała, lecz nie znalazła; po spenetrowaniu bliższych i dalszych okolic łóżka odkryłem, że nie mam żadnej nowej polskiej książki prozatorskiej, której już nie rozdziewiczyłbym lekturowo. O, nie, tak bawić się nie będziemy, powiedziałem po raz trzeci i ostatni. Szybko pozbierałem się, doprowadziłem do jako takiego porządku i pomknąłem do najbliższej księgarni, aby odnowić zapas tekstualiów. Wszedłem do pierwszej z brzegu księgarni i zamarłem – nigdzie nie widziałem działu „literatura polska”, znalazłem jedynie półkę oznaczoną jako „literaturka polska”. Cóż to za wynalazek, tym księgarzom już się w głowach poprzewracało! Poszedłem do następnej składnicy ksiąg i do kolejnej – wszędzie to samo, wszędzie panoszy się „literaturka polska”. Przyjrzałem się książkom na półkach, niby były to te same książki, które kiedyś, nie tak dawno temu, zaliczano do literatury polskiej, ale jednak ta nazwa, niepoważna trochę, taka jakby dziecinna… Tak mnie to wytrąciło z równowago, że nic nie kupiłem. Wieczorem, wykorzystując to, że mój lokator tkwił w kuchni, przygotowując kolację, przyparłem go do ściany i zapytałem o tajemniczą „literaturkę polską”. Najpierw popatrzył na mnie zdziwiony, potem wybuchnął śmiechem i śmiał się długo, bardzo długo, tak długo, że aż pomyślałem z rozpaczą, że wziąłem pod dach osobę niezrównoważoną psychicznie. W końcu jednak uspokoił się, poklepał mnie po plecach i powiedział: – To kolega nic nie wie? Oj, trzeba od czasu do czasu zaglądać do gazet i tygodników a nie tylko wertować nieregularne kwartalniki. I zaczął klarować mi, o co chodzi, a im dłużej klarował, tym bardziej się zapalał, a im mocniej się zapalał, tym bardziej szalone teorie i pomysły przedstawiał, a im bardziej szalone teorie i pomysły przedstawiał, tym większe było moje pomieszanie. Mówił, że w listopadzie zeszłego roku na łamach „Tygodnika Powszechnego” zaczęła się kolejna dyskusja z serii: „co się stało z naszą literaturą i dlaczego powinniśmy płakać nad jej losem”, sprowokowana interwencyjnym artykułem Anny Nasiłowskiej Literaturka, z którego jasno wynikało, że nie ma już u nas literatury, ani pisarzy, są jedynie: literaturka i pisarzyki. Dyskutanci zaczęli się licytować, kto bardziej przywali literaturze, a przy okazji krytykom, bo wiadomo że krytyk oberwać musi zawsze. Znany specjalista od wszystkiego, Michał P. Markowski, tak się zaperzył, że stwierdził ni mniej, ni więcej, że cała współcześnie tworzona literatura to niewarte uwagi głupstewka, i zasugerował, żeby zająć się lekturą Hegla i Balzaka; chociaż sam z tej sugestii nie zamierzał korzystać, skoro niemal co tydzień w kuriozalnie niszowym kanale TVP Kultura dyskutował o nowych produkcjach literackich. I nawet mniejsza o to, mówił mój lokator, że w tej dyskusji mało kto odwoływał się do konkretnych tekstów – wiadomo: najważniejsze są piękne i ponure teorie oraz piękne i zjadliwe polemiki. – To straszne – wyszeptałem. Mój lokator zaśmiał się znowu. Zestawił z ognia bardzo niepolską potrawę (zdaje się – kurczaka po chińsku), co było wyraźnym sygnałem, że pociągnie dalej swój straszny monolog. I pociągnął, mówiąc, że patent z literaturką nie jest wcale zły, poza tym – już przyjął się w księgarniach. Mówił, że żyjemy w czasach terroru młodości i niedojrzałości: na listach przebojów królują nastoletnie gwiazdeczki, w futbolu kopanym siedemnastoletni dryblerzy pokazują plecy starym ligowym wyjadaczom, do polityki pchają się aktywiści partyjnych młodzieżówek, czemu więc inaczej ma być w kulturze. Tak, mój lokator już prawie krzyczał, zdrabniajmy aż miło, zamieńmy raz na zawsze kulturę w kulturkę, a literaturę w literaturkę, może w ten sposób uda się jakoś sprzedać ten kiepski, nieprawdaż, produkt, wcisnąć go niedojrzałym czytelnikom. Mam już nawet, tu mój lokator zaśmiał się demonicznie, świetny pomysł na reklamę kuriozalnie niszowego kanału TVP Kultura… – Z hasłem: Ale kanał? – zapytałem, bo już przejrzałem mojego lokatora, już wiedziałem, z jakim demonem mam do czynienia. – Nie – demon zachichotał – scenariusz spota będzie taki: kultowym korytarzem w budynku telewizji, znanym chociażby z filmu Człowiek z żelaza, idzie dostojnym krokiem Michał P. Markowski, nagle staje, rozkłada ręce i woła modulowanym głosem: „To ja jestem w tym kanaliku królikiem!”. Co więcej, można pokusić się o szeroko zakrojoną akcję promocyjną, w ramach której żona Michała P. Markowskiego, znana dramatopisarka, napisze sztukę pod tytułem Najwięcej zamachów na literaturę zdarza się w poniedziałki. – Jak tak możesz!? – nie zdzierżyłem. – Jak możesz szargać dobre imię kultury i jej czołowych postaci. – Mogę – odparł spokojnie demon – bo jestem krytykiem w stanie upadłości. |