tu jesteś: Miesięcznik nr 96, maj 2006 - Baczewski
|
Baczewski
Precz z obowiązkiem szkolnymMiłość jest piękna. Życie jest krótkie. Mocz jest żółty. Bóg jest. Bóg tylko jest. Żadnej z tych rzeczy nie nauczono piszącego te słowa w szkole. A przecież są to sprawy najważniejsze. Nie nauczyli mnie tego, co najważniejsze. Dlaczego w szkołach nie uczą ważnych rzeczy? Dlaczego mówią o samych bzdurach, które nie mają żadnego zastosowania do życia? Czy szkoły są naprawdę potrzebne? Co za pytanie? Czy szkoły są naprawdę potrzebne? Szkoły są cholernie potrzebne. Jak można wątpić w sens edukacji? Nie ma nic potrzebniejszego od szkół. Dobrze, że istnieją na tym świecie szkoły, bo kiedy je opuszczamy, znamy wszystkie rzeczy, o których nie warto wiedzieć. Oczywiście pod warunkiem, że uczyliśmy się wystarczająco dobrze. Źli uczniowie nie wiedzą nawet tego. A przecież najważniejsze są te cztery zdania: Miłość jest piękna. Życie jest krótkie. Mocz jest żółty. Bóg jest. Łatwe do zapamiętania, rytmiczne, zwięzłe! Oczywiste, że oczywiste. Pewne, proste, bezpieczne. Miłość, życie, mocz, Bóg. Te cztery, a z nich miłość największa, mocz najżółtszy, życie najkrótsze, Bóg – najspodziewaniej nieoczekiwany. Cztery rzeczy. Wszyscy to wiedzą, po co tego uczyć? Po co powtarzać? Otóż zdaje się, że jednak trzeba – i uczyć, i powtarzać. Choćby dlatego, że są to rzeczy jakby za bardzo prawdziwe. Bo jak na przykład ma się miłość do takiego prawa Faradaya? Powiem tak: prawem Faradaya trudniej kierować się w życiu, ale jeśli już ktoś się kieruje, to niech się kieruje. I tyle. Miłość, życie, mocz, Bóg. W gruncie rzeczy wszystko to tak oczywiste, że aż się prosi, żeby zapomnieć. Słuszne to, zupełne, konkretne i jakie jeszcze? No tak – całkowicie bezradne. Miłość, życie, mocz, Bóg. Jasne, prawdziwe; jasne, że prawdziwe – ale jakby jakimś wyświechtanym i przetartym w kroku gatunkiem prawdy. A właśnie w takiej oczywistości tkwi największe niebezpieczeństwo. Wystarczy, że trafi się taka prawda na ulicy, zwykła prawda w zwykłym życiu; człowiek zaczyna ją obwąchiwać ze wszystkich stron, rozbierać, jak rozbierał zabawki w dzieciństwie, i ani się obejrzy, a prawdy już nie ma! Wybebeszona, nadłamany korpusik, pogubione śrubki: sterta niezrozumiałych części. Łatwo to wiedzieć, że miłość, że życie, że mocz i że Bóg – ale jak przychodzi do zrozumienia, to okazuje się, że ani w ząb. Dlatego trzeba ciągle powtarzać: Miłość jest piękna. Życie jest krótkie. Mocz jest żółty. Bóg jest. Życie jest krótkie? Oczywiście, że życie jest krótkie. Zbyt krótkie, żeby oddać je szkole. Właśnie dlatego należy tam chodzić. Mało że chodzić: tam trzeba uczęszczać! Co to znaczy „uczęszczać”? Ano uczęszczać to przezwyciężać wrodzoną i najsłuszniejszą w świecie abominację do nauczania i do bycia nauczanym. Dokładnie tak, albowiem fizjologiczny wstręt do czynnego uczestnictwa w procesie cyrkulacji wiedzy dotyczy, jak się zdaje, nie tylko nauczanych, ale także uczących. I w tym nasz problem. Pewien zaprzyjaźniony z autorem tego tekstu nauczyciel wygłosił był niegdyś następującą mowę w obronie swej profesji. To nieprawda, co się mówi na temat nauczycieli. Chodzi mianowicie o powszechne zrzędzenie na brak predestynacji do wykonywania pedagogicznej profesji, namaszczenia, talentu, słowem – niebiańskiego patentu. Otóż wcale nie jest to zgodne ze stanem faktycznym. Każdy nauczyciel wybiera zawód z powołania, choć najczęściej jest to po prostu mniejsze powołanie do robienia czegokolwiek innego. Nic się na to nie poradzi; są wśród nas tacy, którzy nie nadają się do tego, żeby nauczać, i tacy, którzy nie nadają się do tego, żeby być nauczani. Statystycznie rzecz ujmując, proces edukacji polega na tym, że ci pierwsi uczą tych drugich. Za karę. Wniosek stąd taki, że nauczycielskich predyspozycji należy szukać na ujemnej skali powołań. I tak: 80 procent polonistów to niespełnieni geniusze literaccy. Standardowy geografista? Globtroter w dziedzinie abstrakcji. Historyk? Spauperyzowany polityk. Wuefista? Rozdarty wewnętrznie champion międzynarodowych stadionów (rozdarty na dwie połowy: i cham, i pion). Nasuwa się zaskakujący wniosek: czyżby stan nauczycielski był jakimś stadium larwalnym, czymś w gatunku kwarantanny, rodzajem kokonu dla tych dusz, które rozwiną barwne skrzydełka, skoro tylko nadejdzie odpowiednia pora? Spełni się podówczas profecja Novalisa: nie trzeba będzie już marzyć; i Kosińskiego: wystarczy być. No tak, ale póki co, szorstka rzeczywistość materializuje się pod postacią dwudziestki lub trzydziestki nieociosanych brył. Nie ma złudzeń: większości z nich raczej nie da się ociosać. Czasami i to, że się nie ma najmniejszego zamiaru tego robić, wydaje się łaską losu. Nie chciałbym, by czytelnik powziął z lektury felietonu zbyt pochopne wnioski. Nie idzie mi o to, że cały edukacyjny interes – in toto, en bloc – mija się z celem. Niech 80 procent kieruje się przy wyborze zawodu brakiem innego wyjścia. Otóż jeśli nawet owe optymistyczne 20 procent pedagogicznego powołania rozmija się z równie optymistycznymi 20. procentami uczniowskiej dobrej woli, pozostaje nam 60 procent odwzajemnionej abnegacji. W tych 60. procentach oświata odnosi skutek pożądany przez obydwie strony. I tę nauczającą, i nauczaną. Mamy zatem szklankę w 3/5 pełną… Społeczne pojęcie powszechnego nauczania to produkt schyłkowej fazy epoki Oświecenia. Nieodrodne dziecko epoki zdrowego rozsądku dziedziczy wszystkie jej wady: nade wszystko daremną kpinę z praw natury, z których jedno (i to wcale nie najmniej istotne) wydaje się brzmieć następująco: swobodny umysł ma prawo stawić opór wiedzy. Wszelkimi dostępnymi metodami i środkami. Trudna rada: tak to się już składa, że człowiek Oświecenia do spółki z człowiekiem Romantyzmu usiłują przerobić człowieka Średniowiecza na człowieka Renesansu. Nie muszę chyba dodawać, co z tego wychodzi. Iście rokokowy galimatias. Czy można sobie wyobrazić współczesny świat bez obowiązku szkolnego? Pewnie i nie, choć ten znienawidzony przez wielu przywilej, jakim jest powszechna i bezpłatna szkoła, liczy sobie dopiero niewiele ponad dwieście lat. No cóż, zawsze można sobie pogdybać, więc pogdybajmy. Co by było, gdyby wiedza nie była przymusem? Na pewno nie straciłyby słuchaczy uniwersytety, bo przecież studiuje się po to, żeby mieć lepsze stanowisko, zarobki, wyższy status społeczny. Z drugiej strony studia, jak twierdzą demografowie i statystycy, odciążają rynek pracy, a więc zmniejszają bezrobocie. Ostatecznie to tylko inny aspekt tego samego zjawiska. Mniejsza podaż gotowych do podjęcia pracy – zgodnie z podstawową zasadą wolnego rynku – zwiększa jej koszt. A ten większy koszt oznacza właśnie to, o co chodzi kandydatom na studia: wyższy status i lepsze wynagrodzenie. Jak to się mówi – dwie strony tego samego pieniążka. Prawda – rozgadałem się niepotrzebnie, bo przecież obowiązek szkolny nie dotyczy szkół wyższych. Nie ma o czym gadać. Sprawy szkół średnich też nie warto roztrząsać. Otrzymują one ze szkół niższych materiał wyselekcjonowany i poniekąd – bezwładny. Problem dotyczy tylko nieszczęsnych podstawówek. Prawdopodobnie dziesięciu czy dwudziestu procentom pilnych i ambitnych pierwszaków (choć może zbyt dużo wiary pokładam w intelekt takich na przykład sierżantów policji albo żurnalistów) nie przyda się w przyszłym życiu umiejętność krągłego kaligrafowania prostych zdań albo wiedza, ile wynosi suma dwóch przysłowiowych jedynek. Zamiast marnować czas w dusznej sali lekcyjnej, mogliby się zająć czymś, co im rzeczywiście przyniesie pożytek. Żurnaliści na przykład – przepisywaniem od kolegów. A sierżanci – niech po prostu od razu idą sobie na siłownię. Trzeba by się było zastanowić też nad organizacją szkoły. Kelnerom na pewno przydałoby się więcej matmy. Przyszłym filozofom pomogłyby dłuższe przerwy. Gdyby można było sobie wybrać zajęcia, oczywiście znaleźliby się i tacy, których wybór wyglądałby następująco: kobieta, wino i rysunki. Albo śpiew. Toby na pewno była wesoła szkoła. W ogóle z tym obowiązkiem szkolnym to niewątpliwie przekręt. W konstytucji mamy zapisane prawo do nauki. Tymczasem w ustawie o szkolnictwie – już obowiązek szkolny. W ustawodawstwie zresztą panuje odwieczna tendencja, żeby przedstawiać obowiązki jako prawa, a prawa – jako coś, z czego lepiej nie korzystać. Ale to już zupełnie inna historia. |