tu jesteś: Miesięcznik nr 33, styczeń 2001 - KĘDER
|
KĘDER
NIEŻELAZNOŚĆPaździernik był – jak wszyscy pamiętają – raczej zwykły, jeśli nie liczyć wyższej niż przeciętna ostatnich lat średniej temperatury. A jednak początkiem grudnia współcześni Pryszczaci zrobili ponoć, na spotkaniu w Poznaniu, nazwanym dla niepoznaki sympozjum „Literatura i normalność”, rachunek sumienia i odżegnali się od błędów i wypaczeń okresu dominującego dyskursu medialnego, trwającego od czasu powstania III RP. „Myśleliśmy, że tak trzeba” – dawało się podobno słyszeć w kuluarach. Należy przypuszczać, że na odbycie owego kameralnego, acz spektakularnego samobiczowania miało wpływ ogólne przygnębienie po kolejnych odejściach Wielkich Starców literatury, ogólny kac po najważniejszym wydarzeniu kulturalnym minionego roku, czyli udanym handlu obwoźnym we Frankfurcie, a także szczególny, trwający od wiosny, proces ujawniania się najbardziej zakonspirowanych postmodernistów (tych z Rzeszowa, Torunia i Opola). Pryszczaci nie mogli po prostu zabijać pach pokrzykując „byle do wiosny”, choć nie dlatego, że nie wróży ona niestety niczego dobrego namaszczanym przez nich postaciom z kół krajowych i emigracyjnych – w końcu namaszczali na zamówienie – ale dlatego, że zdechł wiatr idei sprawiedliwego rynku, który weryfikuje i reguluje wszystko: od napięcia gumki w gatkach, przez produkcję pisarską, po dylematy moralne inteligentów. Ponieważ zdechło nowe wcielenie obiektywnego procesu dziejowego, koniecznie trzeba było coś uczynić, gdyż inaczej dyżurni obrotowi, aby wciąż mieć propozycje, mogliby zostać zmuszeni do zwrotu o więcej niż przyjęte dla zachowań godnych 45 stopni.
A bez propozycji – cóż za życie? Na własny rachunek oszczędnościowo- rozliczeniowy? Przy niewielkich wpływach własnych to nawet nie dadzą kredytu! Wyznam w tym miejscu, że mnie w Poznaniu na Konferencji nie było, bo nie miałem propozycji, ale może i dobrze – jednak nie lubię masochistów. Przetwarzam zatem pogłoski i dopisuję do nich własny komentarz ku pamięci, przekonany, że już za kilka miesięcy, gdy przyjdzie – mając na myśli ostatnie lat kilka dominującego dyskursu medialnego – zawołać autor! autor! nie znajdzie się nikt, kto by się do autorstwa przyznał. A może nawet jakiś paluszek – którego właściciel przypomni sobie gazetki, jakie redagowałem przez te lata – wskaże mnie. Już teraz stanowczo protestuję! O nie, nie, nie, nie, nie, panowie i panie! Jestem nieżelazny!
Czy może lepiej napisać: ja też jestem nieżelazny! I kiedy tak, w szczupłym gronie innych nieżelaznych dyskutujemy czasem w redakcji, to myślimy sobie, że świat się naprawdę skomplikował. Już nie wystarczy do opisu jego działania podział na władzę ustawodawczą, wykonawczą, sądowniczą i dziennikarską. Ktoś przecież musi tym władzom patrzeć na ręce! Zwłaszcza tej ostatniej. A cóż lepszego można mieć do roboty, zwłaszcza, gdy nie dostaje się propozycji, prócz patrzenia czwartej władzy na ręce. W każdym razie nic lepszego nie wymyśliliśmy jako ucieczki od alternatywy: albo grzeczne wynajdowanie wartości, którymi nadziali świat przedstawiony panowie od afirmacji rzeczywistości i wartości dodanej, albo równie grzeczne, acz z niejakim przytupem, owych afirmacji kontestowanie i wartości dodanej przepuszczanie, co w kręgach wspomnianych profesorów nazywane jest szumnie nihilizmem. (Taki to nihilizm jak młodzieży polskiej chowanie: konsumpcyjny – głównie piwo, gdyż zanika tradycja spożywania gorzały, albowiem po piwie łatwiej wszystko olewać).
I myślimy sobie przy tym, że coś jest w tu i ówdzie prowadzonej dyskusji o roli intelektualistów we współczesnym świecie. Rola jest. Duża rola, rzecz jasna. „Rolę swą widzę ogromną”, można by nawet zakrzyknąć, ale wtedy pewnie nie dałoby się jej poturlać. A zatem, wracając do rozsądnych wymiarów, rola jest, gdzieś się tylko zapodział inteligent i nagle wszyscy aspirują do bycia intelektualistami. Jeśli zaś, na co mamy przecież ochotę, nazwalibyśmy intelektualistów piątą władzą, która ma za zadanie patrzeć wszystkim na ręce, wszystkim, ze szczególnym uwzględnieniem prasy, to wypadłoby, że, w czasach dominującego dyskursu medialnego zasysającego kogo się da, intelektualiści patrzą sami sobie na ręce. To się nawet jakoś nazywa w medycynie, ale poprzestanę. W każdym razie – to niezdrowa sytuacja, gdy wszyscy, którzy tak czy inaczej pracują dla mediów, są intelektualistami i nijak czwartej władzy od piątej oddzielić nie można.
Oczywiście wszyscy jesteśmy nieżelaźni i tak naprawdę różnica między intelektualistą a inteligentem nie jest wyrażalna, jak można by przypuszczać, śledząc różne dyskusje, w niesprzedajności, wiedzy czy moralności, tylko w przyjemności. Konkretnie – w przyjemności lotu. W czym rzecz? Wyobraźmy sobie wielką górę. Albo jeszcze lepiej – urwisko. A żeby być w zupełnej zgodzie z rzeczywistością – wysoki most. Stoją na nim intelektualista i inteligent, podobni nie do rozróżnienia, prawie bracia bliźniacy, każdy z taką, wiecie Państwo, sprężynującą liną zawiązaną wokół kostek. W dole tafla wody, wokół kamery, publiczność się zastanawia: umoczą czy nie umoczą? Bez większego przekonania obaj przechodzą przez barierkę, przez dłuższą chwilę trzymają się jej i w pewnej chwili skaczą. Pytanie brzmi: po czym odróżnić intelektualistę od inteligenta.
Intelektualista owóż puszcza się dla przyjemności, a inteligent z konieczności towarzyskiej albo dla pieniędzy.
(styczeń 2001)
|