tu jesteś: Miesięcznik Nr 62, czerwiec 2003 - KĘDER
|
KĘDER
DAJCIE MI GUZIK!Byli sobie kiedyś aktywiści, działający na pohybel burżuazyjnym miazmatom, a jeszcze wcześniej kultywujący zasadę nieobojętności społecznej. Byli sobie, ale mało co z nich zostało – aktywizm, ruch jednak zawsze elitarny, zachował się szczątkowo i jak wszystko inne – w wersji pop. Ta zaś, promowana przez pismo „Aktivist” na pohybel telewizyjnej sieczce, zakłada już tylko konsumpcję wydarzeń towarzyskich w realu oraz nieobojętność wobec rzeczy kultowych. Niby nie są to sprawy wymagające nadmiernego zaangażowania, a przecież upowszechnił się – wraz z dostępem do komputerów – jeszcze mniej aktywny model aktywisty. Siedzącego przed monitorem klikacza otóż, którego nie od rzeczy będzie nazwać interaktywistą (cóż to w końcu szkodzi?). Interaktywista, którego tak chętnie utożsamiam z klikaczem, czyli osobą posługującą się do poruszania w cyberprzestrzeni czy w ogóle w przestrzeni nawet nie komendami tekstowymi, a gotowymi do przyciśnięcia guzikami, jest to człowiek, który pragnie, iżby przedmioty ludzką ręką abo mózgiem wytworzone do niego gadały. Zwłaszcza zaś, żeby do niego gadały wtedy, gdy on ma ochotę i sam je zagadnie. Co będą gadały, nie ma przy tym dużego znaczenia, interaktywista gotów jest podjąć wyzwanie – byle niewielkie, żeby się zagubionym nie poczuć. Np. chętnie naciśnie guzik opisany OK, jeśli tylko taki się pojawi na ekranie lub pod ręką. „Cóż z tego lub co w tym złego?” – spyta ktoś może. Nic niby. Gdyby nie jedno ale: interaktywiści, będący jako się rzekło produktem ubocznym masowej komputeryzacji, od czasu do czasu stają się agresywni. Bywa, prawda że nadzwyczaj rzadko, że nie zadowalają się wyrażaniem w ich imieniu opinii przez projektantów systemów interaktywnych i sami zabierają głos, żądając, jakżeby inaczej, większej interaktywności wszystkiego. Nic mnie to nie obchodziło – mało to absurdów dookoła? – dopóki awangarda interaktywistów nie zażądała większej interaktywności czasopism kulturalnych ukazujących się w sieci. Tego, jak widać, nie zdzierżyłem. Najpierw dygresja pseudonaukowa: badania przeprowadzone przez mnie na reprezentatywnej próbce wskazują, że ok. 60% ludzi nie rozumie, co się do nich mówi, która to wartość ma tendencję do pozostawania stałą, natomiast odsetek osób nie rozumiejących, co do nich mówią przedmioty, sięga 90% i stale rośnie. Z tego powodu wołanie o zwiększenie interaktywności wydaje mi się zupełnie naturalne tylko w jednym przypadku. Takim otóż, w którym marzymy o zupełnym wyłączeniu mózgu i poddaniu się zewnętrznej stymulacji, pozostawiając sobie do wypowiedzenia magiczne i ponoć zupełnie spontaniczne „Tak, chcę tak.” Koniec dygresji. W bawełnę nie ma co owijać: nie lubię interaktywistów. Jak można zresztą lubić kogoś, kto z pełnym przekonaniem woła: „Dajcie mi guzik! Dajcie mi guzik, a kliknę go!”? Postaram się jednak być przez moment poważny. Środowisko interaktywne to takie, które umożliwia dwukierunkową komunikację pomiędzy użytkownikiem a komputerem, prawda? Wydaje mi się, że interaktywiści, żądając by, krótko mówiąc, wszystko się ruszało (a gdy się nie rusza, by uciekało na drzewo), pomijają ważny aspekt interaktywności, a mianowicie kwestię, skąd bierze się wiedza użytkownika, którą mógłby wykorzystać do komunikacji z komputerem. Przy czym, podkreślam, kwestia odwrotna – skąd bierze się wiedza komputera – nie jest kwestią, wiedza ta bowiem pochodzi zazwyczaj od administratora lub też projektanta systemu albo innego wirtualnego, częstokroć zbiorowego mędrka. Opustka kwestii, o której wspomniałem (skąd bierze się wiedza użytkownika), wydaje się być charakterystyczna dla osobników, którzy, opanowawszy trudną sztukę trafiania wskaźnikiem myszy w przycisk „OK”, doszli do wniosku, że opanowali cyberprzestrzeń, wcześniej zaś niewątpliwie, acz mimochodem, pozjadali wszystkie rozumy. Dam im jednak spokój, niech spokojnie trawią. Powiem wreszcie, dlaczego zirytowała mnie propozycja zinteraktywizowania tych miejsc w sieci, które regularnie dostarczają dostępu do dłuższych tekstów. Czyli czasopism. Z powodów fundamnetalnych: jest to przeciwskuteczne. Można by, próbując opisywać ową przeciwskuteczność, uwikłać się w skomplikowane wywody i przykłady, pobrzękując od czasu do czasu sarkazmem, taką powiedzmy dając radę twórcom czasopism usiłującym wysilić się na interaktywność: „Stwórz możliwość komentowania opublikowanych artykułów, a dowiesz się, jakie nieprzyzwoite słowa są obecnie najbardziej popularne”. Ale nie, nie warto. W samej rzeczy wołanie o interaktywność wszystkiego jest absurdalne, bo jest wołaniem o coś, co po prostu jest spełnione. Unaocznia to prosta analogia. Otóż pnie drzew w realu nie podlegają kliknięciom. Znaczy to jednak, że jeśli ktoś bardzo zapragnie, to może pień kliknąć np. głową, i wtedy, co naturalne, od pnia się odbije, odpowiednią przy tym pobierając naukę. W sieci podobnie: są miejsca, z którymi nie flirtujesz, po prostu we właściwym sobie tempie nabywasz wiedzy i idziesz w swoją stronę (prawda, że musisz ją mieć…). Argument, że najlepiej nabywa się wiedzy przez zabawę, oddalam. Nie jesteśmy w przedszkolu, nawet jeśli wszyscy chcą być przedszkolakami. A to co mamy do przekazania nie zawsze jest tak radosne i mało skomplikowane, by od razu dla odbiorców organizować zabawę w kosi, kosi łapci. Także wtedy, gdy akurat dywagujemy o Kosiarzu umysłów. Czy może: zwłaszcza wtedy.
Nic nie rób.
(1 czerwca 2003)
|