tu jesteś: Miesięcznik nr 94, marzec 2006
|
KĘSIM KĘSIM
Zbigniew Kruszyński: Powrót Aleksandra. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2006.
Nad każdym elementem najnowszej prozy Kruszyńskiego, nad językiem, obrazowaniem, narracją ciąży melancholia. Świat próbują opisywać wysmakowane zwroty i wyrażenia, w których co i rusz zaplącze się staromodne słowo – takie choćby jak absztyfikant. Ale tego świata jakby nie ma. Czytamy o nieistniejących bohaterach, niemożliwych relacjach i braku zadomowienia. Ludzie to wirtualne byty z internetowych czatów. Przybierają jedynie postać nicków. Nawet ci, zdawałoby się ucieleśnieni, noszą nazwiska, które przekreślają ich istnienie (Nulla, Niewiadomski). Co prawda zdarza się, że ludzie ocierają się o siebie, ale w gruncie rzeczy tylko się mijają. Znajomości zawiązywane są na chwilę, pozorne spotkania stanowią tylko posmak prawdziwej relacji, małżeństwa zawsze kończą się rozwodem. Kłopoty z komunikacją zastępują ją samą i jest to chyba największa bolączka tego świata. Diagnoza postawiona przez Kruszyńskiego rzeczywistości nie jest zbyt odkrywcza, napisana jednak stylem eleganckim zwraca uwagę na tego, kto ten świat opowiada. I czytelnik tych niepogodnych opowieści zaczyna, co najmniej na czas lektury, odczuwać wraz z narratorem smutek i tęsknotę za czymś, co było dobre, ale zostało utracone bezpowrotnie. Powrót Aleksandra to zbiór sześciu opowiadań, z których tytułowe – ostatnie i najdłuższe, projektowane było pierwotnie jako powieść. Tę narrację można uznać więc za nadrzędną wobec pozostałych opowiadań. Czytamy w niej o powrocie Aleksandra do rodzinnego kraju po kilku latach spędzonych na emigracji, powrocie niedokonanym, bo wyrażonym w dwutygodniowej zaledwie wizycie, po której znów wraca się do nowej ojczyzny. Ten podwójny powrót, korowody z kilkoma paszportami, których bohater zdążył się już dorobić, a także liczne reminiscencje, „powracające” go we wspomnieniach do jeszcze innego świata, uświadamiają mu, że nie ma takiego miejsca, w którym czułby się dobrze. Na świat patrzy z dystansem kogoś będącego zawsze z zewnątrz – i dziwi się temu, co obserwuje. Zdziwi się jednak ten, kto oczekuje po tej obcości chłodu – narrator Kruszyńskiego to ciepły melancholik. Marzena Broda: Luka. Dom Wydawniczy Rebis. Poznań 2005. Wrażliwy, sympatyczny, kochający i nade wszystko uległy mężczyzna pojawia się w marzeniach niemal każdego dorastającego dziewczątka. Z wiekiem oczywiście owa panna przestaje (czy też powinna przestać) wierzyć w bajki i zadawala się zwyczajną żabą. Do czasu jednak. No bo cóż szkodzi – skoro nadarzy się okazja – dać się na powrót omamić iluzjom? A co, jeśli ów „ideał” rzeczywiście gdzieś błąka się po tym łez padole? A co, gdyby role odwrócić? Bo niby kto powiedział, że tylko kobiety stając się „ofiarami” niemożliwej miłości, cierpią? Czy któraś z was, drogie mężatki, tudzież jasno zdeklarowane narzeczone, zastanowiła się choć raz, co czuje porzucony kochanek? Marzena Broda się zastanowiła i w swej najnowszej powieści spieszy z odpowiedzią! Luka autorki Nie dotykać Normana Hammera oparta została na starym acz sprawdzonym miłosnym trójkąciku: jest Ona (Luka), On (Zachary) i Ten Trzeci (Bernard), z którego perspektywy dowiadujemy się, że po raz kolejny wielka miłość została utracona. To historia przypominająca tonacją Terminal Marka Bieńczyka: pierwszoosobowa opowieść amanta powracającego we wspomnieniach do wspólnych wtorków, rewelacyjnego seksu i równie udanego (bo?) fragmentarycznego współegzystowania. „Do czasu poznania mojej kochanej znałem miłość z książek. Chyba nie wierzyłem, że kochając, można zapomnieć o sobie, stać się narzędziem dla uczucia, nad którym człowiek nie panuje, nie robiąc nic innego oprócz kochania”. Takich rzewnych fraz w Luce, wygłaszanych w monologu Bernarda-„programowego” romantyka, jest pełno. Pokrewieństwo z powieścią autora Melancholii zaznacza się również w podobnej prezentacji „obiektu pożądania”, który poznajemy jedynie dzięki idealizującej ją opowieści zakochanego narratora. Słowem: sentymentalne, liryczne, reminiscencyjne opisy spotkań (za wyjątkiem kilku zwulgaryzowanych scen obnażających, mimo wszystko lightowo, akty erotyczne), fragmenciki rozmów i próba uchwycenia przeżyć wewnętrznych bohatera zaowocowały czymś, co można by nazwać „romansem melancholijnym”, w którym – co nazbyt łatwo wytłumaczalne – rzeczywistość miesza się z fikcją, a przeszłość nakłada się na teraźniejszość. Cóż, nihil novi! Do umiejętności warsztatowych Bieńczyka Brodzie jednak daleko. Romantyczny mit zdolnego góry przenosić uczucia, tak przynajmniej chcę czytać Lukę, został tu ośmieszony. Podobnie jak i uśmiech politowania wywoływać może taki obraz porzuconego kochanka, jakim jest Bernard. Czyżby autorka groziła paluszkiem: uważajcie jakiego faceta sobie wymarzycie, drogie panie, bo życzenia czasami się spełniają? Wprawdzie nikt nie twierdził, że będzie łatwo. Wszak miłość to trudne doświadczenie życiowe, a co dopiero twórcze! Po lekturze Luki wiem jedno: lepsza pewna siebie żaba niż rozlazły księciunio. Ewa Schilling: Głupiec. Korporacja Ha!art. Kraków 2005. Pora uderzyć się w (własne) piersi i przyznać, że pociąga nas to, co „inne”, ekscentryczne, zakazane, spektakularne i efekciarskie. To z tych poniekąd powodów Michał Witkowski miał ostatnio swoje pięć minut. Sukcesu autora Lubiewa nie powtórzy Ewa Schilling, mimo iż sięgnęła po stary i niezmiennie popularny paradygmat romansowy, by opowiedzieć skądinąd uroczą, acz nazbyt prostą miłosną historię. Głupca da się łatwo, zdecydowanie aż nazbyt łatwo, „zaszufladkować” jako romans lesbijski zwieńczony happy endem. Jeśli uznalibyśmy, że opowieść o miłości kobiety do kobiety wystarczy, by powiadać o „przekroczeniu” paradygmatu romansowego (czyli jego odświeżeniu), to – z bólem, ale jednak – dałoby się przymknąć oko na pewne potknięcia warsztatowe, mało wartką akcję (ale kto powiedział, że to ona powinna być w powieści najważniejsza?) czy stereotypową prezentację świata żeńsko-męskiego. Problem w tym, że nie wystarczy! A przecież nie mamy do czynienia z debiutantką. Dlaczego najnowszą książkę Schilling uważam za jej najsłabszą produkcję? Może, niczym Alina – bohaterka Głupca – szukam świętego Graala, czyli chcę doszukać się ukrytych treści tam, gdzie de facto ich nie ma? Cóż, możliwe, że poszłam na łatwiznę, bo owo obniżenie lotów tłumaczę uwarunkowaniami pozaliterackimi. Schilling dała się po prostu uwieść koniunkturze na prozy obnażające „inność” (zwłaszcza tę seksualną) i napisała – wcale nie odkrywczo, demistyfikująco i zdecydowanie nie comming outowo – o środowisku lesbijskim (z drugiej strony: czy musiała ulec modzie na sensacyjność i efekciarstwo?). Dowody? Służę. Trywialna historia odwzajemnionej miłości nauczycielki do uczennicy, oparta na stereotypowym postrzeganiu lesbijek przez heteryków. Sprawę miało komplikować wychowanie bohaterki w duchu protestanckim, ale cała miłosna otoczka: zazdrość, kłótnie, strach i niepewność jest dokładnie taka sama, jak w związkach hetero. Ponadto, fragmentaryczność narracji, upoetyzowany język, którego subtelność koresponduje z subtelnością uczuć to chwyty znane aż nazbyt dobrze. Czepiam się, a to romans skrojony (prawie!) jak Bóg przykazał. Mój żal do autorki zatem o to, że jej proza jest przezroczysta, uszyta z wyświechtanych stereotypów, krzywdzących schematów. Nie rozumiem też, jaką funkcję pełni zastosowana w książce „awangardowa” forma: konsekwentny i wyjątkowo irytujący (przynajmniej dla czytelnika-filologa) brak wielkich liter (z interpunkcji zachowały się jedynie kropki). Jeśli autorka Akacji chciała objawić (żeńskiemu?) światu wyłącznie tę powszechnie znaną prawdę, według której faceci i świnie miewają cechy wspólne to deczko się spóźniła. Kompromitacja płci męskiej nie raz i nie dwa została już w literaturze dokonana. |