tu jesteś: Miesięcznik nr 91, listopad 2005
|
KĘSIM KĘSIM
Adam Wiedemann: Sceny łóżkowe. Korporacja Ha!art. Kraków 2005. Ukazał się kolejny sennik w naszej literaturze, gdybym był zwolennikiem niejakiej Sagan Francoise (kto wie, czy głośny sukces jej powieści, wydanej w Polsce dwa lata po francuskiej premierze, nie jest związany z partyjnym dygnitarzem Stanisławem Kociołkiem; to znaczy z jego nazwiskiem, a nie niechlubną a późniejszą działalnością), zatem gdybym był zwolennikiem jej złotych myśli, napisałbym: kolejny sennik, nudny jak wszystkie poprzednie. Ale nie jestem zwolennikiem, więc nie napiszę, że nudny; owszem, ciekawy. Z tym że nie mam zamiaru, zgodnie z odwieczną tradycja, z ową ciekawością śledzić motywów powtarzających się w snach Wiedemanna, mnie ciekawość wzięła, dlaczego autor śni osoby głównie po nazwisku, czy ewentualnie przezwisku, i dlaczego na końcu jest indeks tych nazwisk. Podejrzenie, że to sprytny sposób na zwiększenie sprzedaży oraz wzmocnienie legendarności autora oddalam, to możliwe jako skutek uboczny, jednak o tak tanie chwyty akurat Wiedemanna bym nie posądzał. Zaczem? Skąd ten indeks? Ach, bo to książka o tym, czego wprost powiedzieć się nie da, gdyż gromy by na głowę autora spadły; ilekroć zachodzi taka obawa, tylekroć stareńka konwencja snu jest odświeżana – toż to, proszę pani, nic – sny, ale kto wie, ten wie. Zaczem? Czy chodzi o sytuację, którą implikuje proste, acz pełne treści stwierdzenie „chłopiec, całkiem ładny, mówi, że chciałby ze mną zamieszkać. Zakochujemy się w sobie natychmiast (...)” (s. 101). Nie, gdyż Wiedemann snuje inne opowieści niż Michał Witkowski. Czy lepsze? To zależy w czym, jeśli brać pod uwagę oderwanie od rzeczywistości, to sceny łóżkowe Wiedemanna są na pewno o wiele bardziej abstrakcyjne. I – jako takie – w ogóle mogą mi się podobać. Zaczem? Idzie o rodzinę. Wiedemann według mnie napisał książkę o alternatywnej rodzinie, to znaczy, o alternatywnym sposobie zakorzeniania się w społeczeństwie, którego to sposobu uprawianie seksu w jednej, i tylko jednej, jaka by nie była, konfiguracji, nie jest fundamentem. Sądząc po indeksie na końcu książki, szeroko i głęboko się Adam Wiedemann ukorzenił, to znaczy rodzinę wybrał sobie niczego sobie. Mamie by się to pewnie nie spodobało... Marian Marzyński: Sennik polsko-żydowski. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2005. Żyjemy w czasach demokracji i równouprawnienia, każdy zatem ma prawo do autoprezentacji, pokazywania własnego prywatnego albumu ze zdjęciami i mówienia o swoim „ja”. Szanuję tę zasadę, obiema rączkami się pod nią podpisuję, nie oznacza ona przecież, iż każdy powinien ulegać pokusie dzielenia się swoimi osobistymi doświadczeniami. Nie ma to jednak jak dobre samopoczucie! Takim właśnie wykazał się Marian Marzyński. Ten nagradzany twórca filmów dokumentalnych, od lat mieszkający w Stanach Zjednoczonych, wydał niedawno swój Sennik polsko-żydowski, będący zbiorem luźnych zapisków, składających się na coś, co zwykliśmy określać dziennikiem intymnym artysty. Czegoż tu nie ma! Reminiscencje przywołujące traumatyczne dzieciństwo (warszawskie getto, tułaczka i ukrywanie się podczas wojny), koleje losów jego kariery zawodowej, opisy życia w Danii i USA. Tematem nadrzędnym, jak mniemam, jest poszukiwanie własnej tożsamości. Kłopot z nią zdaje się być zmultiplikowany. To nie tylko zastanawianie się nad swoimi żydowskimi czy polskimi korzeniami. Narrator tej prozy czuje się bowiem nie tylko Żydem i Polakiem, ale „również trochę Duńczykiem, sporo Amerykaninem i do pewnego stopnia Francuzem, właściwie mam związki z całą Organizacją Narodów Zjednoczonych”. Marzyński, co nazbyt widoczne, chce być uczniem Gombrowicza, z którego wziął rozwiązania formalne, w tym na przykład charakterystyczną składnię. Autorowi Sennika… brakuje jednak umiejętności poruszania się na poziomie metaliterackim. Mam żal do pisarza o to, że stara się nam wmówić, iż nie pisze o sobie, gdy tymczasem, według mego przekonania, granica między figurą narratora i autora została zatarta. Co prawda czytamy w zamykającym Sennik…. fragmencie, nie przypadkiem zapewne zatytułowanym Promocja książki, „że to nieważne, co się wkroi do zupy, byle była smaczna”. Nie powinno mieć przeto znaczenia, czy czytamy o Marzyńskim-autorze z krwi i kości, czy o Marzyńskim-wymyślonym bohaterze książki. Może to i racja, ale – tak mi się przynajmniej wydaje – pichcenie zupy różni się nieco od pisania, a już na pewno od pisania dziennika intymnego… Cóż, skoro przyklaskuję ekshibicjonistycznemu pokazywaniu prywatności, powinnam się liczyć i z tym, że widok obnażonej nagości może nie być przyjemny… Zygmunt Miłoszewski: Domofon. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2005. Wielbicielom opowieści grozy marzy się polskie wcielenie Stephena Kinga. Jednak horroru, tego słoiczka z konfiturami, wciąż nikomu nie udało się, według mojego rozpoznania, w pełni zawłaszczyć. Także szanse Miłoszewskiego są niewielkie. Wielkomiejski blok, winda ucinająca pasażerowi głowę, dziecięce krzyki, zapach spalenizny, senne koszmary nawiedzające mieszkańców owego gmaszyska, czy demoniczny sąsiad-inwalida-duch nagrywający rozmowy lokatorów, to tylko początek długiej listy motywów, po jakie sięgnął Zygmunt Miłoszewski w Domofonie. Dreszczyk ekscytacji podczas lektury jest jednak niewielki, etykietka „dozwolone od lat 18” byłaby nie na miejscu. Nagromadzenie doskonale znanych atrybutów powieści grozy to jednak za mało, by fabuła trzymała w napięciu i wzbudzała lęk przed, jakby sobie tego życzył autor, jazdą windą. Niegdyś horrory pełne były przeróżnej maści upiorów, dziś w cenie są teorie spiskowe, morderstwa, złośliwe rzeczy martwe, czyli to, czego w realu mamy pod dostatkiem. Domofon miał być horrorem „nowoczesnym”, stąd akcja osadzona została na Bródnie – jednym z warszawskich osiedli – na które przeprowadza się młodziutkie małżeństwo. Zamiast spokoju i nudnej zwyczajności witają ich trup (jeden z wielu na kartach powieści), dziwne wydarzenia i odcięty od świata budynek. Uwięzieni lokatorzy zmuszeni są stawić czoło nie tylko niesamowitym zdarzeniom, ale nade wszystko samym sobie. Czyżby ulegli zbiorowej histerii? A może to konsekwencje klątwy z przeszłości? Wydaje się jednak, że debiut prozatorski Miłoszewskiego ma być uniwersalną historią z tezą. Klasyczną: sytuacje kryzysowe pomagają w czynieniu spowiedzi, uwalniając od traumy, ale uruchamiając przy okazji wyobraźnię. Słowem, psychologia dla mało zaawansowanych. Moje marudzenie, że produkt Miłoszewskiego nie taki, nie oznacza, że autor zawiódł na całej linii. Udało mu się zbudować, dzięki nazbyt jawnym intertekstualnym odnośnikom, mało, bo mało, ale jednak mroczną atmosferę oraz w żywym tempie poprowadzić akcję, którą zaprawił garstką zgryźliwych uwag o życiu współczesnych mieszkańców blokowisk. Niestety, pisarz zrezygnował z makabryzowania scen, naturalizowania czy tzw. efektów specjalnych (krwi się domagam, a jakże!). Brak szczegółowych opisów przerażających zbrodni albo detalicznych obrazów odstraszających miejsc sprawił, że Domofon stał się nie tyle horrorem z krwi i kości, co „barwną powieścią obyczajową”. |