tu jesteś: Miesięcznik nr 91, listopad 2005 - Baczewski
|
Baczewski
KOTNawet najmniejsze dziecko wie, że kot to bandyta, terrorysta i w ogóle – wieprz z trzody Kropotkina. Nieźle mi to wyszło: kot – wieprzem. A jednak coś w tym jest. Jeśli napisałem, że najmniejsze dzieci wiedzą, to wcale nie znaczy, że duże dzieci znają problem z pełną bibliografią, dostępną w europejskich językach. Sytuacja może wyglądać odwrotnie. Stan wiedzy o kotach pozostawia wiele do życzenia. Powtórzę za Benedyktem Chmielowskim: kot, jaki jest, nikt nie widzi. A przecież wystarczyłoby trochę popatrzeć i wiadomo – kot to świnia. Świnia, co dla niepoznaki dba o higienę intymną. Kiedy byłem malutki, mamusia mówiła o mnie z dumą, że jestem zmierzły jak kocie gówno. Warto wiedzieć, że nie tylko to jedno w kotach jest zmierzłe. Cały kot jest zmierzły. Kot to skończony skurczybyk. Zrobił mi się z tego niezły traktat. Była teza (kot to skurczybyk), był dowód (kot to skurczybyk), był rys historyczny (kot to skurczybyk), był aforyzm (kot to skurczybyk), no i była też ostateczna konkluzja (kot to skurczybyk). Czyżby czegoś jednak miało brakować tej uczonej rozprawie? Wiem, czego brakuje. Przykładu. Egzemplifikacji. Proszę, oto historia, która rzuci nieco światła na koci rodzaj. Zaczęło się od tego, że mój kot się zbuntował. Spytacie pewnie – a co to za nowina, taki zbuntowany kot? Który kot nie jest zbuntowany, raczej kot niezbuntowany byłby czymś niezwykłym. No tak, macie rację, ale właściwie chodzi mi o to, że mój kot zbuntował się inaczej, niż buntują się wszystkie inne koty. Wiadomo, że kot, jak się już buntuje, to na ogół głupio i bezsensownie – w ramach protestu potrafi położyć się w najruchliwszym punkcie domu i trwać tam, nie zwracając uwagi na kopniaki i potrącenia. A co mu z tego przychodzi? Tylko tyle, że wszyscy wyzywają go od głupich bydląt. Mało kto zauważy, że kot znajduje się w stanie buntu, że wszczął akcję protestacyjną. Bo akcja protestacyjna – o czym kot nie wie – ma być uciążliwa dla społeczeństwa, a nie dla tego, kto ją podejmuje. No właśnie, i tu dochodzimy do sedna sprawy: mój kot zbuntował się inaczej. Można powiedzieć – zbuntował się profesjonalnie, z całym psychotechnologicznym zapleczem i doświadczeniem zebranym przez pokolenia anarchistów. Na początek oświadczył, że uzyskał głęboki wgląd w sytuację historyczną. Od niepamiętnych czasów rodzaj koci był przez człowieka cynicznie wykorzystywany do różnorakich posług, uwłaczających kociej godności, gnębiony był i upokarzany. I teraz, powiada kot, przyszła pora na wyrównanie rachunków. Trzeba ten koci sufrażyzm zacząć od razu, od terazu, od zarazu, a najlepiej od wczoraja. Słowem – natychmiast i niezwłocznie. Żebyśmy tylko nie pochopali sobie zanadto i w tym pochopie nie utracili czego z naszej pięknej idei. Teraz, powiedział dalej kot, to on jest kotem wolnym. Niezależnym i samorządnym. Już nie będzie pozwalał pluć sobie w twarz ani ograniczać dostępu do mediów. Całą historię świata trzeba natychmiast napisać na nowo. Z punktu widzenia kota. Historię, filozofię, ekonomię i tak dalej. Od dzisiaj kot jest miarą wszechrzeczy. „I tak – zwrócił się do mnie – twój stół będzie miał półtora na dwa koty. Pokój sześć na osiem kotów. Zapisz!” „A nie wystarczą ci prawa wyborcze?” – zapytałem. „Możesz mi wierzyć albo nie – odparł na to kot – ale w tej chwili jedynym moim marzeniem jest dać ci w pysk. Wiesz?” Popatrzył na mnie z pogardą i wyszedł z domu, nie mówiąc już nic więcej. Następnego dnia na drzwiach osiedlowego sklepu zauważyłem tabliczkę: „Nasz klient – nasz kot”. „Podaruj sobie odrobinę kota” – głosił napis wydrapany na murze. Tuż obok wymalowano sprayem hasło: „Żądamy pracy dla kotów!” (przy czym słowo „pracy” prawie natychmiast przekreślono i dopisano: „mniej pracy”). Tego samego dnia w skrzynce pocztowej znalazłem kartkę: „Cały kot w łapy kota!” No i wydało się. Mruczek założył Ruch Wyzwolenia Zwierząt, a potem, jak już miał ten swój ruch, to nie poszedł go zarejestrować i wyzwalać uciemiężonych zgodnie z prawem, tylko od razu ogłosił rewolucję i stanął na jej czele. Nieczajew jeden. Bakunin jeden. Che Guevara jedna. Zaagitowała bestia wszystkie koty w mieście, żeby się zbuntowały, żeby wypowiedziały posłuszeństwo odwiecznemu gnębicielowi, to znaczy człowiekowi, żeby nie dały sobie pluć w twarz, no i tak dalej. Potem przyszła kolej na inne zwierzęta. Kaczki i kury, gęsi i hieny, bydło rogate, nierogate i wszelka inna gadzina domowa wypowiedziała wojnę właścicielom i zaczęła żywot na własną łapę, kopyto, pazur, czy co tam które miało. Włóczyło się toto po mieście całkiem bez sensu, rycząc, kwicząc i piejąc we wszystkich możliwych tonacjach i gamach, ale najczęściej bez żadnego ładu i składu. Ludzie pochowali się po domach i nie wyściubiali nosów na dwór, żeby ich jakie psisko nie zwyzywało od najgorszych. To znaczy od ludzi. Trwała ta rewolucja może ze dwa tygodnie, potem wszystko wróciło do normy. Bydlętom znudziła się wolność i potulnie pomaszerowały z powrotem do pełnego żłoba. Tak przynajmniej twierdził komendant policji. Ale ja mam na ten temat inny pogląd. Zwierzęta utraciły przywódcę. Otóż jakiś tydzień po ogłoszeniu rewolucji moje zbuntowane kocisko wróciło do domu. Markotne czegoś i załamane. Dopiero po długim naleganiu opowiedziało, co się stało. Któregoś dnia postanowiło się wybrać do kina. Nie żeby jakiś tam dobry film leciał. Ot, po prostu – jak każdy bohater – kot zmęczył się wprowadzaniem nowego ładu i chciał kapkę odpocząć. A tu okazało się, że Rada Delegatów Trzody Chlewnej, która tymczasem przejęła wszystkie placówki kulturalne w mieście, na drzwiach kina powiesiła kartkę z napisem: „Tylko świnie siedzą w kinie!” |