tu jesteś: Miesięcznik nr 90, październik 2005
|
KĘSIM KĘSIM
Małgorzata Saramonowicz: Sanatorium. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2005. To specjalność zakładu: Małgorzata Saramonowicz, starając się zgłębić ludzką psychikę i tym razem upichciła coś w rodzaju thrillera psychologicznego. Postawiła na to, co ostatnio popularne czyli dobrze się sprzedające – na pełną przemocy opowieść, zaprzeczającą mitowi sielskiego dzieciństwa. Powieść Sanatorium, bo o niej mowa, ma w gruncie rzeczy dość prostą fabułę. Jan – dyrektor fabryki cukierków – przebywając na kuracji antygruźlicowej, pod wpływem przypadkowego spotkania z Marianem Rostockim – śledczym prowadzącym sprawę zabójstwa z 1947 roku, staje się znowu dwunastoletnim Jankiem. Wraz z nim powracamy do traumatycznych wspomnień jego dzieciństwa, do jednego z powojennych miasteczek, zamieszkałego przez duchy zmarłych oraz okaleczonych psychicznie i fizycznie ludzi, którzy przeżyli koszmar II wojny światowej. Przenosimy się w późne lata czterdzieste XX wieku, do toczących się wówczas walk między demonicznym Pełnomocnikiem a „leśnymi” (akowcami). Wyjaśnienie zagadki morderstwa Pełnomocnika ma przynieść prowadzona z dwóch perspektyw narracja (Jana i śledczego Mariana), dająca – co oczywiste – dwie nietożsame, choć równie pesymistyczne wersje. Wątek kryminalny ma być jednak tylko dodatkową atrakcją. Saramonowicz przyrządziła swój specjał z ulubionych przez nią składników: jawy pomieszanej ze snem, reminiscencji przeplatanych z teraźniejszością. Do smaku dodała tajemniczość i niezwykłość. Niestety, przesadziła z nadnaturalnymi zjawiskami. Czegoż tu nie ma! Ożywające kościelne obrazy, latające po świecie anioły, potrafiąca czytać w myślach Klara czy uwalniająca ludzi od ich bólu i rozpaczy Anna… Jak dla mnie – za wiele, nie ukrywam, że przez to lektura staje się męcząca, a momentami irytuje. Jednak tym, którzy chcieliby pogrymasić na niezatroszczenie się przez prozaiczkę o „drugie dno” czy niedoprawienie powieści choćby szczyptą ideologii przypominam, że twórczość Saramonowicz sytuuje się po stronie prozy popularnej. Zatem wszelkie tego typu pretensje są nieuzasadnione. Sanatorium mimo „poważnej” tematyki jest literackim fast foodem, który czyta się szybko i bez wypieków na twarzy. Elfriede Jelinek: Amatorki. Przeł. A. Majkiewicz i J. Ziemska. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2005 Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Amatorki pokazują przede wszystkim bebechy bohaterek, ich emocje, które zostały przelane na papier przez obserwatora-podglądacza (nie zaś krytyka) o wprawnej ręce. Na zasadniczą tkankę powieści składają się infantylne, bezrefleksyjne sądy, zdania-frazesy wypowiadane z tępą bezmyślnością właściwą ludziom emocjonalnie upośledzonym. Jakkolwiek wszechwiedzący, narrator dystansuje się wobec emocji i stanów psychicznych bohaterek, relacjonując je sucho, tak jak zwykło się opisywać rzeczy. Wdzieranie się w ich ubogi i patologiczny przecież świat wewnętrzny przywodzi momentami na myśl Pałubę Karola Irzykowskiego. Podobnie jak w tej eksperymentalnej powieści analiza psychologiczna nie przybiera formy pierwszoosobowej prozy konfesyjnej, czy tym bardziej dialogów, które są w Amatorkach właściwie nieobecne. Formą wyraźnie i nie bez przyczyny faworyzowaną pozostaje streszczenie. Podobnie jak w Pałubie odnajdujemy w Amatorkach momenty pęknięcia fabuły, w których ujawnia się narrator: „w miejskiej oazie spokoju rozpoczyna się nasza historia, która niebawem się zakończy”, „dalsze koleje losu brigitte właściwie się skończyły i nie ma już potrzeby tutaj o nich mówić”. Opowiadanie powstaje więc niejako na naszych oczach, śledzimy losy bohaterek (ich imiona są konsekwentnie pisane z małej litery) niczym chirurgiczną ingerencję w żywy organizm. Sądy odautorskie, jako ocena opowiadanej rzeczywistości, nie zostają wypowiedziane wprost, a jednak są wyczuwalne w każdym niemal słowie. Znakiem szczególnym powieści Jelinek jest bowiem zjadliwa ironia, szyderstwo wymierzone w cielęcą pokorę bohaterek, ale przede wszystkim w absurd patriarchatu jako niewolniczego systemu: „dzisiaj heinz zrobił brigitte dziecko. gratulacje.”, „paula, życie właśnie przejeżdża! ale nasza paula wciąż szuka kluczyków od samochodu. do widzenia, paula, szerokiej drogi!”. Sarkazm przybiera niejednokrotnie formę koszmarnego czarnego humoru: „zamiast mydlanego ługu biały wianek do ślubu. zamiast aborcji weselnych tortów kilka porcji.”. Jeśli swoją powieścią wypowiada Jelinek bezkompromisową wojnę patriarchatowi, to czyni to w sposób najbardziej zuchwały: dzierżąc w ręku jego język, jego własną broń. Miloš Doležal: Gmina. Przeł. J. Kędzierski. Wydawnictwo Czarne 2004.
O autorze wiadomo stąd i stamtąd, że jest poetą o religijnym zacięciu, więc wprowadzająca jego twórczość do obiegu języka polskiego książka ustawia go bodaj w fałszywym świetle. W Gminie nie ma bowiem wyraźnych śladów podobnych zainteresowań – to tom, na polskie ucho, Hrabalowski, poskładany z barwnych opowieści rozpisanych na wersy. Opowieści, które w Czechach zapewne wchłania się w gospodzie, natomiast u nas można je usłyszeć w wioskach i małych miasteczkach przy piwie po robocie lub na imieninach. Jak się zdaje, autora zafascynowała (a polskiego wydawcę może zachęciła do publikacji) względna, „środkowoeuropejska” egzotyka tych historii, snutych pewnie coraz rzadziej w tytułowej gminie, będącej oczywiście pępkiem świata, gdyż to, co ożywia ludzi przy piwie jest obecnie najczęściej dostarczane przez telewizję. W sumie książka jest interesująca jako nostalgiczne wspomnienie o kulturze masowej w czasach sprzed dominacji dużych mediów (radio, telewizja). Westchnienie do czasów, gdy wiadomości i wyobrażenia o szerokim świecie sączyły się do lokalnych społeczności powoli i zawsze były zapośredniczone losami konkretnych ludzi – krewnych, sąsiadów czy znajomych. Jeśli kto lubi takie klimaty, będzie zadowolony. Dodatkowo zaś, dzięki dobrze przygotowanym przypisom, za które należy się podziękowanie redaktorom, przypisom objaśniającym pojawiające się motywy i dopowiadającym biografie przewijających się przez wiersze postaci, można odebrać lekcję historii Czech, owszem, pouczającą. Niestety, chociaż anegdoty poszczególnych utworów zachęcają do lektury, bo chwytamy sens zdarzeń bez większego trudu, to jednak tłumaczenie pozostawia dużo do życzenia. Gdy przyjrzeć się dokładniej, niedoróbki, obecne niemal w każdym wierszu dają zajefajne efekty. Wymodzenie zgrzytającej po polsku frazy „tapczan śmierci” jest pomniejszym dokonaniem tłumacza, o wiele bardziej fascynujące są „pachwiny Kasztanki i Siwka”, do których idąc, tuli się bohater jednego z tekstów (gdyby się tulił do zadów, jeszcze bym to zrozumiał). Oraz powiedzmy, „Kamilowe ramiona w marynarce i bez głowy”, które „naprężyły się i usiadły”. Jakkolwiek brzmi to makrabycznie, aż prosi się o więcej szczegółów, bo to, co zapodał tłumacz, jedynie wyćwiczona na filmowych horrorach wyobraźnia jest w stanie zamknąć w obraz (koleżkę przejechał pociąg, magiczne słowo, którego brakło tłumaczowi to chyba „tors”). O wyrażeniu „nogi jak sztachety krzywe” tylko napomknę. Sztachety owóż, są nawet w Polsce zazwyczaj proste, a w Czechach, dam głowę, są proste zawsze. Jeśliby coś miało być krzywe i drewniane, a nie byłoby to tłumaczenie, to obstawiałbym klepki (beczki); mówi się czasem o niektórych okazach giczoł – „na beczce prostowane”. |