tu jesteś: Miesięcznik nr 90, październik 2005 - NOWACKI
|
NOWACKI
SKAZANI NA METRO (KRAKOWSKIE)W nocie umieszczonej na czwartej stronie okładki książki Maćka Millera (Pozytywni, Korporacja Ha!art) znalazło się bardzo interesujące zdanie. Leci ono tak: „Autor podejmuje także szerzej nieomówiony w literaturze polskiej temat metroseksualności”.
Przytoczone zdanie można rozumieć na kilka sposobów. Raz – że temat istniał sobie w najlepsze, lecz nie został odpowiednio szeroko omówiony. Znaczy: dotąd wąsko omawiany był. Dwa – że temat był i jest szeroko omawiany, ale nie w literaturze polskiej. Znaczy: nasze piśmiennictwo, jak zwykle, odstaje, spóźnia się. Trzy – że temat nie tyle nawet został przeoczony, ile zamieciony pod dywan. Znaczy: zbyt on, ów temat, wstydliwy jest lub po prostu za trudny. Toteż literatura polska wolała „szerzej nie omawiać”. Na coś jednak trzeba się zdecydować. Wybieram bramkę numer dwa.
Tak więc po raz kolejny wyszło na jaw, że nasza literatura nie nadąża. Metroseksualność wymyślił w połowie roku 2002 brytyjski felietonista Mark Simpson, w roku 2003 ów publicystyczny termin zwyciężył w amerykańskim konkursie na najmodniejsze słówko roku (plebiscyt Word of the Year), w nadwiślańskich mediach o metroseksualności zaczęto mówić gdzieś tak na początku roku 2004. Mamy jesień 2005 na progu, a literatura polska nic, ani mru-mru. Ileż można czekać? „Wprost” napisało, TVN powiedziało, nawet „Głos Pcimia” odnotował, a literaci polscy nabrali wody w usta. Dopiero dzieło Maćka Millera przerwało to skandaliczne milczenie. Uff – odetchnęliśmy z ulgą…
Długo mógłby jeszcze wokół wystrzałowego zdanka z okładki Pozytywnych krążyć, mnożąc dowcipy i dowcipasy, tymczasem sprawa jest poważna. I ma wartość dowodową. Idzie o dowód na prawdziwość tezy, która brzmi: literatura może być dziś tylko nędznym suplementem, urządzeniem peryferyjnym podpiętym pod medialną centralę. Dresiarstwo, blokerstwo, molesta, mobbing czy clubbing – nie ma sprawy, zrobi się. A jeśli kogoś martwi to, iż zbiór „tematów do podjęcia” jest ograniczony, niechaj poszuka między przedrostkami. Akurat bazowa „seksualność” jest pod tym względem łaskawa (homo-, trans-, bi-, metro-). Niezwykle produktywna i sprawdzona w boju jest także cząstka „anty-”. Świetnie łączy się z takimi przymiotnikami, jak „korporacyjna”, „kapitalistyczna”, „konsumpcyjna”, a to raptem trzy tylko wyrazy, na jedną literę.
Owszem, odrobinę ironizuję, ale nie udaję zdziwienia czy – tym bardziej – oburzenia. Po pierwsze, kto by się tam przejmował sloganami reklamowymi. Nawet gdyby na okładce Pozytywnych stało napisane „pierwsza polska powieść metroseksualna”, specjalnie bym się nie podniecił, co najwyżej uznał to za zabawne. Po wtóre, wydawca oraz ci wszyscy, którzy troszczą się o to, żeby książka została zauważona, przebiła się i odniosła sukces, muszą coś powiedzieć, dać jakąś notę (blurb). Najlepiej niebanalną. Osoby te działają w dobrej wierze, nie ma powodu, by się czepiać. Wreszcie po trzecie, chcę wierzyć, że dobrej książce nie zaszkodzi najcudaczniejszy lepik czy najgłupsza przynęta. Nawet zdanie w guście: „Autor podejmuje szerzej nieomówiony w literaturze polskiej temat nekrofilii i walki z łupieżem”.
Jeżeli twierdzę, że nie ma sprawy, to dlaczego głos zabieram? Ano dlatego, że po trosze to również moja bajka. Otóż zdarzają mi się – na szczęście, rzadko – zlecenia pakietowe w obrębie gatunku zwanego recenzją wydawniczą (wewnętrzną). Mówiąc najprościej, niektórzy zleceniodawcy proszą, aby nie ograniczać się do sporządzenia samej recenzji, ale także wskazać powody, dla których danym produktem mogłyby się zainteresować – jak to delikatnie ujmują – szerokie rzesze czytelników (stąd pakiet: ekspertyza plus kit promocyjny). Na ogół bronię się przed pakietem, przypominając o podziale kompetencji, o rozbieżności ról recenzenta i specjalisty od promocji. Bywa jednak i tak, że podesłany maszynopis bardzo mi się podoba pod względem stricte literackim. Żadnej beletryzacji wątpliwych fenomenów wykreowanych przez media, żadnego metro, homo czy anty, jeno czysta słodycz obcowania z dziełem autonomicznym, pięknym pięknością artystyczną. W takich sytuacjach chętnie wszedłbym w rolę wymyślacza kitu jakże pozornego (skoro sam mam głębokie przekonanie), sęk w tym, że jakoś słów brakuje. A brakuje ich wówczas, kiedy autor nie podejmuje, nie omawia (szeroko lub wąsko), a nawet nie przedstawia.
Nie twierdzę, że występkiem jest podejmowanie czy omawianie (szerokie bądź wąskie). Przeciwnie – uwielbiam, kiedy podejmują i przedstawiają. Byle dało się czytać powieści podejmująco-przedstawiające bez większych przykrości. Metro? Niech będzie metro, lecz nie takie, jak w Pozytywnych. Pierwszych pięć stron powieści Millera i czuję się zastrzelony. Na pierwszej stronie czytam o marzeniach, które „często [są] w zasięgu ręki, choć nierzadko poza zasięgiem wyobraźni”. To bardzo ciekawe marzenia… takie, o których nie można marzyć, bo są poza zasięgiem marzycielstwa. Tego by nawet Leśmian nie wymyślił. A z tym poetą Miller mógłby śmiało w wymyślaniu odjechanych poetyzmów konkurować. We wcześniejszym zdaniu pojawiają się bowiem marzenia „przeciągające się w letnim słonku na domowym balkonie”. No dobra – licentia poetica. Kwiatki w rodzaju „kiedy okres dziewczęcych marzeń nieuchronnie i bezowocnie zbliża się do trzydziestki” (s. 8) to także jakowaś licencja? Nie, to już językowe badziewie całkiem pospolite.
Czy to aby nie jest pewna prawidłowość? Z mojego doświadczenia lekturowego wynika, że powieści podejmująco-przedstawiające są zazwyczaj gorzej napisane niż powieści, które nie omawiają (szeroko lub wąsko). Być może autorzy tych pierwszych tak bardzo koncentrują się na podejmowaniu i przedstawianiu, że nie mają już głowy do takich spraw, jak semantyka, logika czy składnia. Rzecz jasna, wiele zależy od tego, do kogo trafi utwór, w którym podejmuje się, a nawet przedstawia. Profesjonalni wydawcy zatrudniają redaktorów i korektorów, którzy wiedzą, gdzie postawić przecinek, jak usunąć powtórzenie (moje ulubione, pochodzące ze strony 33 Pozytywnych to: „W towarzystwie zawsze pokazywał się w towarzystwie jakiejś modelki”). Pozostali edytorzy skazani są na metro.
PS Nie mogę napisać: „Korporacjo, oddaj mi moje 20 złotych”, ponieważ tak Pozytywnych, jak i wcześniejsze publikacje rzeczonej Korporacji dostałem w formie gratisów. Za wszystkie najserdeczniej dziękuję i zarazem obiecuję, że w tym samym miejscu odszczekam, com dziś napisał, jeśli okaże się, że trafił do mnie wybrakowany lub próbny egzemplarz Pozytywnych (przed redakcją i korektą).
(18 września 2005) |