tu jesteś: Miesięcznik nr 90, październik 2005 - Baczewski
|
Baczewski
PROLEGOMENA DO TEORII GLOBALIZMU W UJĘCIU BANALNYMWiadomo, że Irlandczycy są trochę bardziej Szkotami niż sami Szkoci. Nikogo ten fakt nie dziwi, bo gdyby samym Szkotom – tak dobrze znanym z mitycznego skąpstwa – przyszło reprezentować szkockość na arenie międzynarodowej, chyba pomarliby z wyrzutów sumienia, że tak wiele, czyli cokolwiek, muszą łożyć na utrzymanie narodowego bytu. A przecież bycie Szkotem kosztuje tyle wysiłku! Trzeba pisać średniowieczne eposy bohaterskie, odpierać najazdy obcych wojsk, spiskować przeciw władcom. A w międzyczasie budować kamienne mosty, kuźnie, przemysł stoczniowy, filozofię subiektywnego idealizmu. Żeby tego wszystkiego dokonać, trzeba było zdać trochę szkockości Irlandczykom. Niewątpliwie. Szwedzi mają niepojętą zdolność do tworzenia zbiegowiska z jednej osoby. Mongołowie to Chińczycy chorzy na mongolizm. Arabowie zawdzięczają śniadą karnację brakowi higieny. Majowie natomiast myli się za dużo, wskutek czego zaniknęli jako naród. Na higienicznych obyczajach zbudowano niejedno imperium, lecz nie pozostają one bez wpływu na osobisty los poszczególnego obywatela. Są narody, które z lubością okładają się witkami w parowych łaźniach. Zwolennicy owego drastycznego obyczaju twierdzą, że niejedno można w ten sposób wypocić. Podobno spotkać w czyśćcu pokutującą duszę Rosjanina czy Fina to rzadkość nad rzadkościami. Autor niniejszych słów zostawia wszakże ten problem czytelnikowi do osobistej weryfikacji. Wiadomo, jak to jest z Indianami. Dobry Indianin to martwy Indianin. Są jednak osoby, które śmierć pod względem etycznym zubaża. Należą do nich niewątpliwie przywódcy państw. Ojcowie rodzin także nieco tracą na poszanowaniu, gdy przestają nad nią osobiście czuwać. Eskimosi są, ogólnie biorąc, śmieszni i nie należy ich uważać za coś więcej niż plemię. Z tym ich pocieraniem nosów i myciem włosów moczem na pewno nie zasługują na nazwę narodu. Żeby się rozmnożyć, muszą zdjąć z siebie kilogramy ubrań, a i to nie zawsze przynosi pożądany rezultat. Sądzę, że Eskimosi staliby się narodem, gdyby w swoich dziejach stoczyli przynajmniej jedną regularną wojnę. Dla samych Eskimosów złożyło się może i pomyślnie, że żaden konkwistador nie połakomił się na ich tundrę. Nie wyszło to jednak na dobre dla ich miejsca w historii powszechnej. Portugalczycy niegdyś zajmowali połowę Europy. Tak się jednak złożyło, że wszyscy oni byli żeglarzami. Pewnego pięknego dnia Portugalczycy powsiadali na okręty i odpłynęli w nieznanym kierunku. Wszelki słuch o nich zaginął. Część z nich rozproszyła się po Brazylii. Zalaliby całą Amerykę, gdyby nie to, że na wschodzie ich triumfalny pochód zatrzymali smagli andyjscy przeżuwacze koki, sprzymierzeni z garstką polskich ekspatriantów. Obecnie terytorium Portugalii (mocno już obkurczone) zajmuje nieskoordynowana mieszanina kolonistów i wczasowiczów. Jak wiadomo z lokalnej literatury, Litwa jest ojczyzną wszystkich Polaków. Gorzej z Polską. Właściwie nigdy nie udało się do końca ustalić, co to za kraj. Na swój sposób Polacy przypominają Eskimosów. Ciągle muszą wyruszać z miejsca, żeby odnaleźć własną ojczyznę. W ten właśnie sposób grupa polskich emigrantów znalazła się w Peru. Żyją tam dotychczas, utrzymując się z uprawy limonek i hodowli tybetańskich lam. Arabowie, jak wiadomo, to muzułmańscy fanatycy. A poza tym – kompletne technologiczne niezdary. Cokolwiek próbują wyprodukować, wychodzi im z tego albo dywan, albo chałwa. W chwilach wolnych od produkowania chałw oraz dywanów Arabowie zajmują się terroryzmem. Tyle można powiedzieć o Arabach. Co do Murzynów natomiast, to wiadomo, że Murzyn zrobił swoje i nie trzeba o nim więcej mówić. Bynajmniej nie uważam, żeby to zrobienie swojego świadczyło na niekorzyść Murzynów. Wręcz przeciwnie. Wszyscy ludzie są braćmi, powiedział niegdyś Bonaparte. Wszyscy, z wyjątkiem Polaków i Węgrów. Polacy i Węgrzy to bratanki. O Japończykach właściwie wiadomo niewiele. Japończycy dzielą się na dwie płcie: samurajów i gejsze. Indie to perła brytyjskiej korony. Mieszkańcy tej perły nie robią nic, tylko piją herbatę i czekają na Kolumba, który kiedyś wyruszył, żeby ich odkryć. Mówiło się kiedyś, że nad brytyjskim imperium słońce nie zachodzi. Nad samą Anglią wszakże z rzadka przebija się przez chmury. Przyświeca za to w dwójnasób równikowej Afryce. Cała Afryka to pustynia. Jakiś nadgorliwy kartograf wyrysował dla świętego spokoju kilka poskręcanych rzek, takich, jakie widział na mapach innych kontynentów. I tak już zostało. Ale Afryka to morze piasku. Co do owego nadgorliwego kartografa, to był on najniewątpliwiej tym samym, który przy pomocy Hobbesa i linijki ukształtował dzisiejsze oblicze polityczne Afryki. Żydzi jako naród niczym się nie różnią od pozostałych narodów. Ze względu jednak na wyjątkowo silne poczucie mezaliansu, muszą oni szukać okazji do rozmnażania w obrębie własnej nacji, nieustannie więc zaznaczają swą narodowość, jak się tylko da: gestami, ubiorem, pieniędzmi. Jestem dumny, że jestem Żyd. Bo nawet choćbym nie był z tego dumny, to i tak byłbym Żydem, więc wolę być dumny! Tak powiedział pewien Żyd. Ale – da się to zastosować do każdego narodu. Patriotyzm powinien wynikać bardziej z rezygnacji niż racjonalnych przesłanek. Nawet patriotyzm Eskimosów. Zdolność do tworzenia jednoosobowego tłumu (obok wymienionych Szwedów, którzy wszelako nie wydobyli z tej umiejętności ludobójczych implikacji) posiedli jeszcze Rosjanie. Wszędzie ich za dużo i każdy z nich jest, przynajmniej podwójnym, agentem. Niektórzy z Rosjan mają zdublowane narządy, które u członków innych nacji występują pojedynczo: na przykład mózgi. Ameryka jest jak cytat z wszelkich możliwych kultur i narodów. Tylko większą czcionką. Ze swymi przepisami imigracyjnymi zachowuje się poniekąd niczym prastara dynastia, próbująca odświeżyć zwietrzały genotyp poprzez zawieranie morganatycznych związków. Przejawia się to w nadmiernej ufności w dobroczynny wpływ imigracji. Można zatem nazwać Amerykę ojczyzną wygnańców, dla których każde zakorzenienie w jednym miejscu będzie oznaczało wykorzenienie z innego miejsca. O ile Rosjanin, gdziekolwiek się znajdzie, odczuwa nadmierną ilość Rosjan, Amerykanin naprawdę staje się Amerykaninem dopiero w chwilach zupełnej samotności. Prawdziwy Amerykanin to samotny rewolwerowiec, Captain America, ostatni sprawiedliwy szeryf, samotny komandos Rambo, Superman albo kierowca jednej z miliona ciężarówek. Któż jeszcze? Captain of Industry, szef ogólnoświatowego imperium technologicznego; traper i cowboy. Któż jeszcze? Bohater wierszy Walta Whitmana, wrażliwy eremita Henry David Thoreau, kapitan Ahab, samotny prezydent skupiony nad problemami państwa. Nieważne zresztą, kto. Samotnik, po prostu samotnik. Reszta, czyli cały ten wielki kraj pocięty plątaniną ścieżek tętniących różnorakim życiem, kraj sakralnych transakcji i zespołowych gier – to kuriozalna mistyfikacja: orkiestra złożona z solistów. Mówi się, że Ameryka to kraj sukcesu. Należy zweryfikować ten pogląd. Ameryka to kraj samotności. Tak czy owak, sukcesu pragnie tylko ten, kto nie jest dość samotny. Samotność jako prawdziwe bogactwo Ameryki. W porównaniu z Amerykanami, Niemcy to bohater zbiorowy. Pojęcie indywiduum nie wykracza tam poza traktaty filozoficzne. Amerykanin staje się Amerykaninem pod warunkiem samotności. Natomiast Chińczyk może się uważać za Chińczyka dopiero wtedy, gdy spotka drugiego Chińczyka. A Niemiec Niemca. Inaczej rzecz ma się z Polakami. Polak – indywidualny bądź zbiorowy – staje się Polakiem tym bardziej, jeśli spotka przedstawiciela innego narodu. Takie spotkanie pozwala mu rozpoznać w sobie narodową odmienność. Frustracja jest nieodłączną cechą ludów Północy. Każdy kraj leżący powyżej pewnego równoleżnika – to zdetronizowane imperium. Najlepiej widać to we Francji. Okcytańczyk i Bretończyk stanowią dwa odrębne światy. Być może sprawia to klimat, że mieszkańcy pewnych rejonów świata czują się niczym przykuci do swych miejsc koczownicy. Turcy spędzają czas siedząc po turecku, czyli właśnie tak, jak się siedzi na tureckim kazaniu, i piją swój narodowy napój – kawę po turecku (to znaczy z orient ekspresu). Grek nie jest Grekiem. Udaje tylko Greka. Jakoś niewiele się o tym mówi, ale z Grekami stała się rzecz arcypaskudna. W VIII wieku naszej ery wymarli wszyscy na epidemię cholery. Często na lekcjach historii uczniowie zadają pytanie: a na cholerę ci Grecy wymarli? Odpowiedź jest prosta: ano właśnie na cholerę. Miejsce wymarłych autochtonów zajął czysty falsyfikat, lud znikąd, prawdopodobnie – jedno z zaginionych plemion Izraela. Być Anglikiem, Francuzem, Hiszpanem, Polakiem – to znaczy być posiadaczem lepszej przeszłości. Los w każdym razie nie do pozazdroszczenia. Łatwiej już być Portugalczykiem czy Grekiem; lepszą przeszłość korzystniej sobie przywłaszczyć, niż ją mieć. A jaką przeszłość mieli Murzyni, skoro mówi się, że zrobili swoje? Bóg jeden wie, a drugi nie, jak pisał poczciwy Themerson. Murzyn w każdym razie zrobił swoje. Turysta, który podróżuje po Afryce i widzi leniuchującego Masaja albo Hutu, musi odnieść wrażenie, że autochton wyleguje się w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Jego cywilizacyjna misja została zakończona. Przyszła pora na słodkie far niente. Zasłużył sobie na wakacje od historii. Na kogo teraz kolej? Istnieją opinie, że czas Europejczyka zaczyna się powoli dopełniać i dobiegać kresu. Oczy świata zwracają się ku Ameryce: kiedy to Amerykanie wreszcie skończą robić swoje i wezmą się za nasze? A przecież są jeszcze – podobno – Arabowie. Mówi się, że mają oni jakiś nie wykorzystany dotąd potencjał. W kolejce za nimi czekają inni: Eskimosi też chcieliby coś robić. Nie mówiąc już o Chińczykach. A Tybetańczycy? Wyobraźcie sobie: jeśli Tybetańczyk kręci swoim młynkiem modlitewnym, to nie modli się o to, żeby Jaś nie kłócił się z Małgosią (a raczej gDong-cz'an z mGon-p'ą). Tybetańczyk wznosi modły o pokój na świecie. Naród pozbawiony globalnych ambicji wiedziałby, że pokój światowy składa się z bardzo dużej ilości niewielkich i beztroskich, ale nie mniej przez to istotnych rozejmów: z pokoju w pokoju Jasia i Małgosi, z pokoju w pokoju gDong-cz'ana i mGon-p'y. Ale zapamiętajmy: Tybetańczycy też pragną zrobić swoje. Doprawdy, w kolejce do tego miejsca, w którym urzeczywistnia się narodowa twórczość, panuje niezły ścisk. Zrobić swoje. Myślicie, że tacy karakałpaccy Buriaci nie chcieliby którejś ze swych hippicznych konkurencji uczynić dyscypliną olimpijską? Zrobić swoje. Każdy by chciał, nie każdy jednak może spocząć w ciemnoskórym komforcie szlachetnych Negroidów; niewykluczone, że do spełnienia globalnych ambicji brakuje tylko ciemnego pigmentu. Naprawdę chodzi o to, żeby mięśniom zgasić światło. Życie mogłoby być wypoczynkiem. Przeznaczeniem ludzkości jest sjesta. Kto jeszcze, oprócz Murzyna, zrobił swoje? Gal zrobił swoje. Wniósł do kultury światowej pewien dwuznaczny wynalazek: spodnie. Kto jeszcze, prócz Gala? Galilejczyk, Galileusz. Oni zrobili swoje. Na tej liście roi się od Wikingów, tatarskich jeźdźców i brodatych templariuszy. Hiszpański hidalgo ze szpicbródką, przysadzistonosy florencki patrycjusz, francuski marszałek w pierogu. Wszyscy oni zrobili swoje. I jeszcze czas: czas robi swoje; dzięki niemu ich wszystkich mogło być zrobione. Świat jest pełen wszelakiego asortymentu Żabojadów, Pepików, Angoli, Gudłajów, Gojów, Kacapów, Żółtków, Czarnuchów, Makaroniarzy, no i także nas, Polaczków. Być to pogardzać innymi – ta reguła sprawdza się w odniesieniu do narodowych uczuć. Często też pogardzać to znaczy po prostu zazdrościć. Cóż, w naszym narodowym bycie często bywamy śmieszni. Nic na to nie poradzimy. Bywamy i już. Żadna to pociecha, że trafiają się śmieszniejsi od nas. Po ich wyśmiewaniu poznamy, kim sami jesteśmy. Inaczej zgoła ma się rzecz z instytucjami globalistycznymi. Mam tu na myśli zarówno jezuitów, jak i templariuszy; zarówno cesarstwo rzymskie, jak i Microsoft; zarówno loże masońskie, jak i Amnesty International (a jeszcze, zaiste: i Greenpeace, i ONZ, i al-Kaidę). Łączy je nie tylko ponadpaństwowy zakres działania, ale również to, że nie są one śmieszne. Herder był nacjonalistą, Goethe – globalistą. Trzeba by się przemienić w subtelną materię czystego języka, jak to uczynił poeta Hölderlin, żeby nie być ani tym, ani tym. Żeby być poza konkretem i na zewnątrz uniwersum. Choć pewnie o to właśnie chodzi. |