tu jesteś: Miesięcznik nr 86, czerwiec 2005 - UNIŁOWSKI
|
UNIŁOWSKI
A NAS PRZY TYM WSZYSTKIM NIE BYŁONie ma co ukrywać: przez trzy lata, licząc od chwili wydania oraz spektakularnego sukcesu Wojny polsko-ruskiej…, na czytelniczych forach dyskusyjnych Dorota Masłowska robiła za kreaturę z czarnego snu miłośnika współczesnej prozy. Od razu uchylam domysł, że autorka świadomie sprowokowała czytelników, iż w swojej książce odkryła jakąś brzydką a skrywaną przez nich prawdę. Gdyby stąd wziął się konflikt, to czapki z głów przed pisarką. Powiedzielibyśmy wówczas, że Masłowska przywróciła literaturze zdolność do mówienia rzeczy trudnych i nieprzyjemnych. Niestety! To prawda, że w okolicach „Gazety Wyborczej” ekscytowano się czarnym ludem, pardon, bohaterem powieści, który wpradzwie nie wie dlaczego, ale za to nienawidzi wszystkich i wszystkiego (a najbardziej – klasy politycznej i medialnej). Skoro tak, można było utrzymywać, że autorka przemówiła w imieniu kogoś, kto, jak dotąd, nie znajdował dla siebie żadnej reprezentacji. Tym samym książka odgrywałaby chwalebną rolę wentyla bezpieczeństwa, dzięki któremu frustracja młodych-niezadowolonych nie przekracza krytycznego punktu. Jednym słowem, jeśliś młodym-niezadowolonym, to czytasz Masłowską, znajdujesz w tej książce samego siebie i już nie odczuwasz potrzeby demolowania śmietników na swoim osiedlu lub poprucia siedzeń w podmiejskiej kolejce. Piękne, ale jakoś niewiarygodne! Z tą frustracją, jej wyrażeniem i skanalizowaniem nie taka prosta sprawa. Wydaje mi się, że wciąż nie mamy do niej klucza. Jeśli za wyraz frustracji młodych-niezadowolonych macie hip-hop, hasło „Beat the System!”, koszulki z Che, alterglobalistów oraz Jana Sowę, to odpowiem, że to wszystko jedynie stylizacja i zabawa, że więcej w tym pozerstwa i dandyzmu niż sprzeciwu. Radykalna inicjatywa „Ha!art” tyle warta, co radykalna inicjatywa Frugo, blog kumple.pl tyle, co dział promocji poczciwego Wydawnictwa Literackiego, zaś Lubiewo dokładnie tyle, co Małż. Z drugiej strony, tego samego rodzaju nieautentyczny kostium młodym-niezadowolonym oferują mocodawcy Młodzieży Wszechpolskiej. To też niezły teatrzyk, polegający na udawaniu, że wciąż żyjemy w latach 30. ubiegłego wieku i że tamte problemy, wybory i emocje są naszymi. Owszem, gdzieś tam, głęboko, tkwi w nas poczucie znużenia porządkiem polityczno-medialnym, mierzi nas jego pusty, rytualny charakter. System demokratyczny stał się telewizyjnym teatrzykiem, a medialny bełkot wyraża, jeśli cokolwiek, to chyba tylko sam siebie – takie myśli chyba każdemu przemykają przez głowę. Jednak te oczywiste i powszechne odczucia to tylko wierzchołek góry lodowej. Najgłębsza i najistotniejsza część naszej frustracji wciąż pozostaje głucha, nie znajdując dla siebie jakiejkolwiek artykulacji. Kłopot polega na tym, że dane nam sposoby wyrażania frustracji są w pełni akceptowane przez naszą permisywną kulturę. Frustracja jest O.K., bo wcale dobrze się sprzedaje. Jeśli jesteś młody i wrażliwy, jeśli jeszcze nie stałeś się zgorzkniałym cynikiem, jeśli jeszcze nie jest ci wszystko jedno, to jasne, że musisz być przeciw. Musisz pieprzyć system, coca colę i Wydawnictwo W.A.B. A wtedy wybierzesz pepsi, „Lampę” czy Krakowską Alternatywę. Albo Prószyńskiego – w końcu, co za różnica? Ekscytując się polskim czarnuchem z debiutanckiej powieści Masłowskiej, rodzimy establishment kulturalny jedynie poprawiał sobie samopoczucie i zawyżał samoocenę. Nasz kulturalny salon wiedzie dość niemrawy żywot, więc denuncjacje Waldemara Łysiaka są mu na rękę, bo tylko utwierdzają wątłe przekonanie, że jest i że jest ważny. Tak samo z monologiem Silnego. Wszak buntujący się przeciwko nam blokersi potwierdzają naszą istotność. Oj, oj, oj – krzyczały z podniecenia kulturalne ciotki. To hip-hopowcy będą nasz podszczypywać? A mocno chociaż? Widzieliście, ta Masłowska na wieczorkach autorskich bełkocze zupełnie jak w swojej książce, a ten Shuty to kompletny mruk… Cóż za autentyzm! Cóż za kontrkultura! Cóż, wyrafinowane rozkosze ciotek kulturalnych są dostępne tylko dla wybranych. Gawiedź natomiast poczuła się oszukana, toteż jak Polska długa i szeroka, rozległo się szemranie zawiedzionej publiczności. Oczekiwaliśmy rewelacji, a tu – masz, babo, placek! Sukces sukcesem, tryumfalny pochód przez wysokonakładową prasę, laury w literackich konkursach piękności – wszystko prawda, niemniej czytelniczych serc Masłowska jakoś nie zdobyła. Wręcz przeciwnie. Złakniony po kilkuletniej posusze nowych nazwisk naród rzucił się do księgarń, wykupując za jednym zamachem dwa wydania Wojny polsko-ruskiej… (to z dużym i z małym Świetlickim na okładce), by następnie cierpieć lekturowe katusze. Negatywne emocje rzeczywiście musiały być spore, skoro przez długi czas czytelnicze fora dyskusyjne wręcz ociekały jadem. Oszustwo! Szwindel! Dlaczego z bełkotu prymitywnej małolaty zrobiono literackie wydarzenie! Tego nie da się czytać! Po trzydziestu stronach odpadłem (-łam)! Ja tam tej całej Masłowskiej legitymacji do reprezentowania mojego pokolenia nie dawałam (-em)! To nie powieść, jeno bluzgi! I wreszcie: Pavique, oddaj moje dwadzieścia dziewięć pięćdziesiąt! Skoro w poszechnym odczuciu padliśmy ofiarą manipulacji, to trzeba było czym prędzej znależć niegodziwca, odpowiedzialnego za przekręt. Kandydatów pojawiło się kilku: Jerzy Pilch, Paweł Dunin-Wąsowicz, wysokonakładowa prasa, co to sezonową gwiazdkę gotowa zrobić z byle czego… Największą wszakże popularnością cieszyło się domniemanie, że za tym wszystkim stoją krytycy literaccy. To oni zrobili widły z igły, wydarzenie z niczego, literaturę z kompletnej bzdury. To oni sprzedali nam ten humbug! Choć kowal zawinił, powiesili – jak zawsze – Cygana. Kto jak kto, ale krytyka literacka w umiarkowanym stopniu przyczyniła się do wyniesienia Wojny polsko-ruskiej… Jeśli weźmiemy do ręki prasę z tamtych gorących dni drugiej połowy 2002 roku, to okaże się, że zaskoczona i zdezorientowana medialnym halo wokół Masłowskiej, krytyka zachowywała się nad wyraz powściągliwie. Piana, owszem, była bita przez dziennikarzy i to – z przeproszeniem – nie zawsze tych kulturalnych. Jakkolwiek rozciągliwie by rozumieć pojęcie krytyki, to jednak trudno mówić o krytyce literackiej na łamach, dajmy na to, „Zwierciadła”, gdzie Dorota Masłowska z dnia na dzień stała się bohaterką. A skoro już znamy Cygana, to pora zapytać o kowala. Nie, jak najdalszy byłbym od obsadzania w tej roli redaktorów nieszczęsnego „Zwierciadła” czy – w ogóle – wysokonakładowej prasy jako takiej. Spektakularny sukces Doroty Masłowskiej i jej debiutanckiej powieści dokonał się w zgodzie z wszelkimi wymogami kariery pop-kulturowej. Tutaj zaś decyduje o wszystkim zgodne współdziałanie wielu podmiotów. Myślę więc o całym szeregu pośredników między wydawcą a czytelnikami. Racją bytu nie tylko wydawcy, bo również prasy kulturalnej, portali internetowych, księgarń (z ich listami bestsellerów) jest przekonywanie nas o zjawiskowym charakterze oferowanego produktu. O jego zatem wyjątkowości zapewniano nas wszędzie, a najchętniej i najczęściej poza wydzielonymi, specjalistycznymi kanałami komunikacyjnymi. Jeśli zatem prasa, to nie tyle niszowe kwartalniki czy nawet poświęcone kulturze strony w dziennikach, ale właśnie dziewczyńskie tygodniki. Jeśli telewizja, to nie tyle przez mało kogo oglądane programy o nowościach literackich, co trzydziestosekundowa obecność autorki w programie dla młodzieży. Racją istnienia współczesnych mediów jest kreowanie coraz to nowych bohaterów. Jeśli w tym gronie od czasu do czasu pojawia się literat, to dlatego po prostu, że słowo literatura wciąż brzmi poważnie i górnie, że trzeba wykazać się nie tylko zyskiem, ale również troską o interes publiczny, że trzeba pochlebić odbiorcom. Oczywiście bez przesady, ale tak raz na kilka lat – dlaczego nie? Że trafiło akurat na Masłowską, to w gruncie rzeczy zupełny przypadek. W każdym razie nie zawartość jej książki była sprawą najważniejszą. Medialna atrakcyjność autorki Wojny… związana była raczej z jej płcią, nastoletnim wiekiem i miejscem pochodzenia. Z rynkowego punktu widzenia charakter książki był raczej zawadą, a nie pomocą. Przygniatająca większość czytelników rozbijała się o nieprzezroczysty język opowieści niczym mucha o szybę pędzącego samochodu, a tego nie lubią nie tylko muchy. Nic dziwnego, że przygniatająca większość czytelników ciskała książką o podłogę najdalej po dziewiętnastej stronie. Ale też dała się zaczarować kampanii promocyjnej, jak na komendę pobiegła do księgarń i kupiła książkę. Przecież nie tylko media i krytycy, bo również przygniatająca większość czytelników miała niebagatelny udział w tym, na co tak donośnie narzekano – sukcesie Masłowskiej. Powiem wprost: ani trochę nie żałuję tych, którzy poniewczasie poczuli się nabici w butelkę. Po pierwsze, za naiwność, że werdykt wydany przez jakąś tam instancję medialnego cyrku jest wiążący, trzeba płacić. Po drugie, to przecież właśnie wszyscy naiwni kręcili te medialne lody, to w gruncie rzeczy ich decyzje i ich wybory przy księgarskich ladach zdecydowały o sukcesie książki, który później miano za bezzasadny. Za to również trzeba płacić. Po trzecie, czas poświęcony takiemu utworowi, który przy lekturze stwarza opór, wcale nie musi być stracony. Jeśli zaś nie umiemy wyzyskać takiej szansy, jeśli nie umiemy sobie radzić z takim tekstem – za to również trzeba płacić. Wreszcie po czwarte, nie sądzę, aby męki publiczności narzekającej na Masłowską naprawdę były wielkie. Podejrzewam, że ciotki kulturalne lubią być podszczypywane, zaś tak zwani zwykli czytelnicy od czasu do czasu nie mają nie przeciw lekturze, która się okaże niedowarzona. Można wszak wtedy wykląć autorkę i wydawcę, wylać kubło pomyj na krytyków, ponarzekać na degenerację współczesnej literatury i kultury, klnąc się przy tym na wszystkie drogie nam wartości. To również coś warte i całkiem przyjemne. W gruncie rzeczy czytelnicze rozczarowanie okazuje się sympatycznym doświadczeniem, więc medialna karawana może jechać dalej, mimo naszego ujadania. Na tych samych forach czytelniczych, na których tak narzekano na Wojnę polsko-ruską…, nowa powieść Masłowskiej okazała się nowością wyczekiwaną z najwyższą ekscytacją. I to komentowaną na długo przed ukazaniem się Pawia królowej, wraz z drukiem fragmentu w miesięczniku „Lampa” czy też w miarę kolejnych zapowiedzi. Nie podobało się? Nie szkodzi. W końcu to prawdziwe wydarzenie literackie. Kupimy. Przeczytamy. Może tym razem się spodoba? A jeśli nowa powieść również nam nie podejdzie, winni będą krytycy. To oni wylansowali Masłowską. Nas przy tym wszystkim nie było.
(3 czerwca 2005) |