tu jesteś: Miesięcznik Nr 62, czerwiec 2003 - NOWACKI
|
NOWACKI
NEONowi dzicy, nowi klasycyści, nowi lingwiści, nowa nieufność… Neo rządzi? Na to by wychodziło. Oczywiście nie o bohaterze Matriksa będzie tu mowa, choć i nad owym Matriksem ciąży przekleństwo Neo. Wszak każdy, kto zaliczył podstawowy kurs historii filozofii, wie, że filmowa teza o świecie składającym się wyłącznie z wrażeń i zmyłek to nic innego jak powtórka z empiriokrytycyzmu. Wcale nie wydziwiam – banalna to przecież myśl, iż w przestrzeni popkultury każda nowość jest nowością pozorną, każdy wynalazek – wyłącznie powrotem i raptem przypomnieniem. Spod władzy Neo niepodobna się uwolnić, to pewne. Tysiąc razy słyszeliśmy/czytaliśmy o tym, że znajdujemy się w zaklętym kręgu powtórzeń, że wszystko definiuje się w najlepszym razie przez dopełnienie czy nawiązanie odsyłające do czegoś wcześniejszego. Posiadacza pospolitego i jakże instruktywnego w tym przypadku nazwiska Nowacki nie trzeba specjalnie o tym przekonywać. Każdy Neumann, Newman, Nowicki, Nowak, Novotny czy Nowacki przeczuwa, że musiał być ktoś przed nim. Nowi dzicy i nowi klasycyści to już historia (literatury). Dziś na afiszu warszawscy neolingwiści, którzy sporo opowiedzieli o sobie w pierwszym numerze czasopisma „Lite Racje”, oraz zagłębiowscy „nowi nieufni” wymyśleni i opisani przez Jarosława Klejnockiego w drugim tegorocznym zeszycie „Studium”. Co łączy tych młodych poetów? Czy tylko więzy towarzyskie, wspólnie wypite piwo, przegadane noce, metryka, okoliczniki miejsca i czasu konstytuują te wspólnoty (każdą z nich dwu, rzecz jasna, osobno)? Tak młodzież warszawska, jak i młodzi z Zagłębia chcą się w pierwszej kolejności od czegoś czy raczej od kogoś odbić. Trochę tak jak w squachu – od dwu ścian jednocześnie. Jednej przed sobą, którą wyznaczają poezjujący rówieśnicy i zarazem konkurenci, czyli twórcy urodzeni w późnych latach 70. i na początku kolejnej dekady, drugiej za sobą. Do niej nawiązuje Joanna Mueller, czołowa teoretyczka i ideolożka neolingwistów, mówiąc o „doświadczeniu pokolenia postbrulionowego, któremu nie wystarcza idiom »prostych faktów egzystencji«, odmetaforyzowany dyskurs »potoczyście potoczny«, poetyka »bezpośredniego uczucia« – to wszystko, co składa się na utopię języka uniwersalnego stworzoną przez poetów urodzonych w latach 60. i kojarzonych z kręgiem »bruLionu«” (rozprawka Czy istnieje jeszcze poezja lingwistyczna? , „Lite Racje” 2003, nr 1). „Nowi nieufni” podobnie, przy czym ich druga (ta za plecami) ściana bardzo konkretna jest: nie chcą robić – by posłużyć się frazą zaczerpniętą z rozmowy z Ryszardem Chłopkiem (także „Studium” 2003, nr 2) – za „młodszych braci Na Dziko”. Oczywiście o wiele łatwiej zrozumieć, czym jest lub ma być neolingwizm. Choćby dlatego, iż młodzi poeci tej orientacji spisali manifest, sporo zadeklarowali i mają problem przemyślany od strony teoretycznej. Z nową nieufnością natomiast sprawa trochę szemrana i bodaj naciągana. Bo gdzież stara nieufność? U Barańczaka w Nieufnych i zadufanych? Chyba nie bardzo… Klejnocki pisze: „Nieufny to ten, który nie przyjmuje niczego na piękne oczy, nie daje sobie wmówić – bez podania argumentów i przedstawienia gwarancji – prawdy jasnej a przejrzystej. Jego ojczyznę stanowi wieczna wątpliwość”. Czy to jakoś rymuje się z tamtą nieufnością sprzed trzydziestu kilku lat? Z ową – jak pisał Barańczak – „bezustanną i bezlitosną demaskacją, pozbawiającą tronu wszystko, cokolwiek zastyga na nim w hieratycznej pozie”. Załóżmy, że jakoś się jednak rymuje. A skoro już mowa o nieufności, godzi się skonstatować, iż bez względu na to, z której strony Neo nadchodzi, zawsze przybywa po coś. Chcę przez to powiedzieć, że zarówno nowemu lingwizmowi (poetyka sformułowana), jak i nowej nieufności (poetyka immanentna) należy się przyglądać jako zjawiskom ulokowanym w pewnym horyzoncie pragmatycznym. O żadnej sztuce dla sztuki czy niezobowiązującym dialogu z tradycją nie może być tu mowy. Cóż takiego da się wyczytać z tych dwu – odległych towarzysko i geograficznie – romansów z Neo? Po pierwsze i co przed chwilą zasygnalizowałem – ów dialog z tradycją nie jest bezinteresowny. W naszych warunkach kulturowych taka inwestycja musi się opłacić. Dali się więc młodzi poeci warszawscy namówić starszym paniom i panom na lekturę zabytków naszego piśmiennictwa z lat 60. ubiegłego wieku. Zagłębiacy poszli jeszcze dalej – ku poezji Dwudziestolecia (oczywiście jeśli wierzyć temu, co deklaruje we wspomnianej rozmowie z wysłannikami „Studium” Ryszard Chłopek, i jeżeli dodatkowo wolno fascynacje jednego z „nowych nieufnych” podarować również jego kolegom). Aliści jedno jest pewne: że publicznie – bo jak jest prywatnie, tego nie wiem – chętniej mówią o frazie Białoszewskiego i Karpowicza, Peipera i Jasieńskiego niźli dyskutują o urodzie poezji Świetlickiego czy języku Podsiadły. Wprawdzie zmagają się jeszcze czy to z tzw. linią Sosnowskiego, czy to z innym dziedzictwem świeżej daty, ale przecież z owym ciśnieniem zbyt bliskiej, ergo nieużytecznej, tradycji wkrótce sobie poradzą. Już oni wiedzą, z kim dialog warto toczyć i co z tego można mieć. A jeśli zabrzmiało to jak posądzenie o koniunkturalizm, to – zapewniam – fałszywie zabrzmiało. Po wtóre, zastanawia wyraźne przesunięcie polegające z grubsza na tym, że praktyka poetycka – dotyczy to zwłaszcza warszawiaków – dość nieoczekiwanie znalazła się w polu teorii. Na dobrą sprawę, nie sposób odseparować tych aktywności od siebie; trudno się zorientować, gdzie się kończy spekulacja, a zaczyna poezjowanie (albo odwrotnie). Dość powiedzieć, że w trakcie lektury owych „Lite Racji” nie tylko kilka razy zmuszony zostałem do wertowania Słownika wyrazów obcych, ale i rozpaczliwie próbowałem sobie przypomnieć, co pisał Foucault o Rousselu, co kombinował Chlebnikow i kim jest „liberalna ironistka” – idealna czytelniczka czasopisma stołecznych neolingwistów? Związki „nowych nieufnych” z akademią wydają się równie silne, choć Zagłębiacy z pewnością nie są aż tak erudycyjnie rozbestwieni. Aż się prosi, żeby zadać pytanie, czy to zarzewie czegoś, co bodaj nieuniknione? Mam na myśli światowy standard, zgodnie z którym poezja jako gra pojęć i ruch abstrakcji oraz uniwersytet, gdzie zawzięcie dzieli się włos na czworo i z igły robi widły, to jedno. Być może coś jest na rzeczy, być może tradycyjny podział na „badaczy owadzich nogów” i dostarczycieli materiału laboratoryjnego nie ma dziś większego sensu. Kto wie, może już nigdy nie będzie tak, że z jednej strony rzeźbią w słowie „poeci dla IBL-u”, a z drugiej są ci, którzy rozkoszują się ich językowymi dziwactwami. Wreszcie po trzecie i najważniejsze – gra jest warta świeczki, nawet pod rządami Neo. Młodzi poeci – przynajmniej ci, o których tutaj była mowa – coś kombinują, jakoś się organizują, próbują się czegoś dowiedzieć, coś sobie wystrugać. Nawet jeśli ulegam w tym miejscu złudzeniom czy oddaję się myśleniu życzeniowemu, to i tak będę się upierał, że warto przyglądać się tego rodzaju fenomenom. W końcu idzie o jakiekolwiek oznaki wskazujące na ruch w interesie.
(10 czerwca 2003) |