tu jesteś: Miesięcznik nr 73, maj 2004 - MALISZEWSKI
|
MALISZEWSKI
RESZTA TYGODNIALiczą się te dokumenty, które pisano czym się da, choćby krwią. Coraz wyraźniej słyszę głosy, chciałbym poświęcić się ich zapamiętywaniu i spisywaniu; być może na końcu głosy zaplotą się, osiągną współbrzmienie (Falkiewicz). Ostatnio nawiedzają mnie wysoko postawione osobistości ze wszystkich istotnych epok. Przychodzą parami, trójkami, a nawet w większych grupach. Ani mi się to śni, ani jawi, po prostu jest; chiński mandaryn obok średniowiecznego wasala na myszatym koniu, konkwistador w tych swoich pludrach i świecącej blasze obok syfilitycznego mnicha, opata klasztoru w Broumovie, kurtyzana z Mantui z jaśnie oświeconym monarchą drobnego państewka; twarze może i niewyraźne, ale usta owszem, szepczą, spierają się, syczą. Pomyśleć, że to wszystko było przede mną. Naprawdę było i nie jest wymysłem podręczników ani filmów kostiumowych. Te kostiumy wypchane gadającym truchłem defilują i defilują, to wszystko trwa, szeleści w pobliżu, ociera się o ten nasz czas, bezbarwny i płaski. W każdym razie kostiumy zszarzały, kobiety uzyskały wolność, a wychowanie dzieci staje się sztuką, rodzajem zastrzeżonej wiedzy. Musisz iść na kurs. Bo potem ślady zostają, jeśli tylko ślepa miłość, zachłanna intuicja. Kup sobie książkę psychologiczną na ten temat. Indoktrynacja w dzieciństwie, gardłowa socjalizacja i oto jesteś decyzyjnym wrakiem, suczką Pawłowa, klapeczki masz nałożone dokładnie. Tak, tak, ten szumek za nimi to rzeczywistość. „Mężczyzna jest zarabiającym pieniądze, człowiekiem jest kobieta”. Niemieckie powiedzonko z okolic Słupca i Nowej Rudy. Tu kobiety pracowały na polach i wychowywały dzieci, a faceci siedzieli na dole w kopalniach. Człowiekiem jest kobieta, widzianym na powierzchni, na polach. Często z dzieckiem na plecach. Jest taki teatr recenzji, dlatego uciekam tu, za kulisy, można mówić odruchowo, bez poprawki. Proza jest wytchnieniem, zdyszanym snuciem, jąkanym wyznaniem. Poza perorą, wywodem, oracją, już bez mimiki, gestu krytyka z pasją. Ale właściwe dlaczego recenzje nie mogą być takie? Ściszone, ascetyczne. „Życie trwa cztery dni”. Jakie cztery? Dwa. Ty jędzo dwudniówko, człowieku. Najgorzej drugiego dnia pod wieczór. Pozdrawiam tych uśmiechniętych. Wtedy uśmiechniętych. A gdzie są tacy? No tak. Już tylko w szkolnych lekturach. Czytałaś „Kamienie na szaniec”? To było pokolenie! Nie czytałam. Jakoś mi umknęło. Miałam okres. Taki straszny, że matka załatwiła zwolnienie. Czekaj, czekaj. W której to było? W siódmej, na tydzień załatwiła. Ta pusta epickość twoja, kurna ją mać. Więc jednego dnia kwitniesz, tryskasz, promieniejesz. Wróć; tryska się, kwitnie, promienieje się. A drugiego dnia już do środka, zwija się, truchleje, skorupieje. Zamyka. Wetkną cię do mieszka. Wetkną jako czynią. Łątkom jednodniówkom. Zaciągają zasłony. Gaszą światło. Każą wyjść. Na zewnątrz pada deszcz. Idziesz powoli i widzisz szczątek tęczy. Ostatni kawałek dla ciebie z urodzinowego tortu życia. I po raz pierwszy czujesz, że ulica kończy się przepaścią, zepchną cię za chwilę, sam się zepchnij, miej swój honor. Chciałbym być wtedy uśmiechnięty. Zaś w kieszeni będę miał list z Wydawnictwa Literackiego, grzeczne podziękowanie za nadesłany maszynopis. Ale.
Czy następne zdania złapią Rzeczywistość za nogi, czy raczej ugrzęzną w mojej prywatności, jak to słusznie zarzucił pan z Wrocławia, w „bezsilności lalki Barbie, która chciałaby zajść w ciążę z Kenem”, jak mówi poeta. Ken jako rzeczywistość? Zaplatać – ważny trop tego świata, tego tekstu (Falkiewicz) . Zaplatać.
Ja zapraszam was do osobistego przeistoczenia.
– Czy jest siostra Faustyna? – głos w słuchawce. Przebudzenie w mieszkaniu Leszka Kolczyńskiego. Kraków, ulica Jagodowa. – Nie ma, poszła do brata Alberta – mruknąłem. – Słucham? Do kogo? – Będą to robić razem – sapnąłem. – Jak to? Co będą robić razem? – Kochać Maryję i Jezusa. Odłożyłem słuchawkę. Udało się jeszcze zasnąć. To nie była złośliwość. Raczej opór, zniecierpliwienie.
Ja zapraszam was do osobistego przeistoczenia.
Czarna kaczka z białym dziobem, małe kaczuszki popiskując, szukają się w trzcinach. Jezioro Sankelmarker przypomina moje ulubione polskie jezioro (obok Wer niedaleko Rybna), bo z zieloną wyspą pośrodku. Kaczor zostaje z małymi, kaczka gdzieś odpływa. Drugi przelotny deszcz, jestem w lesie przy samym jeziorze, gwałtowne uskoki ścieżki i nagle wśród pustych domków... Wyludnione osiedle wakacyjnych chatek, sympatycznych pudełek skleconych z byle czego, w środku widać prycze, materace, lampy naftowe, jeden z domków nazywa się „Posenkiekier”. Coraz więcej małych kaczuszek, siedzę cicho, piszę, nie boją się. Pierwszy przelotny deszcz złapał mnie w Munkwolstrup, przycupnąłem pod olbrzymim dębem; okazało się, że ich tu więcej. Porastają małe wzgórze. Obok napis informujący o czymś zabytkowym. Gdy przestało padać, wziąłem sobie ulotkę z foliowego worka przytkniętego kamieniem. Spojrzałem z góry na „cmentarne pole”. Olbrzymie głazy jeden na drugim, megalityczne groby sprzed 5,5 tysiąca lat. Warto się było zatrzymać. Deszcz mnie zatrzymał. Jakie jeszcze tam w dali niespodzianki? Co oprócz tabliczek z precyzyjnymi napisami? Kurtka wyschła, czarne, białodziobe kaczki odpłynęły w stronę wyspy. Ruszam. To jest dla mnie wolność. Jezioro Sankelmarker obszedłem w ciągu godziny. W słońcu błyszczy pomnik obok oberży zapraszającej na „frisztik”. Na nim data: 6 lutego 1864. Dukam. Napis niemiecki mówi coś o wielkiej bitwie za ojczyznę. Napis duński potwierdza, tylko nie wiem, czy o tę samą ojczyznę chodzi. Po drodze maleńka wioska o nazwie godnej bohatera powieści. – Skąd jesteś? – A z Jarplund-Weding. W Jarplund-Weding zupełna cisza. Nie zaszczekał pies, nikogo nie spotkałem. Na podwórkach porzucone zabawki. I z tego miejsca jedzie ktoś, by podbić świat. – Skąd jesteś? – Z Jarplund-Weding. – Aha... Kolejna fala deszczu łapie mnie nad rzeką Treene. Jadę wzdłuż niej. Niesamowite krajobrazy. Marzy się kajak. Przypomina się nasza Wel.
Ja zapraszam was do osobistego przeistoczenia.
– To się wszystko wypala, to się kończy, a oni oczekują, wciąż oczekują. Zdałem sobie sprawę w Sopocie podczas zaćmienia słońca. Nie utonąłem w Renie, jak pewna młoda Niemka wpatrzona w kawałek przydymionego szkła, nie utonąłem w sobie, w tej gorszej części. I z tej pozycji ogłosiłem upadłość, widząc czarno na białym: to się wszystko wypala etc. – Kto czeka i dlaczego wciąż? - Są tacy ludzie, co stają na brzegu morza i nie cieszą się, kurwa, z muszelek, a z tego, co morze wypluwa ze wstrętem. Cieszą się ze stert śmieci, cieszą się z mieniącej się tłustymi okami zupy przybrzeżnej, cieszą się warkotem spychacza zrzucającego na wielka kupę oślizłe wodorosty. Jeżeli odczuwam to, co odczuwam, to właśnie ich zasługa. Wyssali mnie, wypili, zjedli, a potem wypluli, mówiąc: o, z tego to już nic nie będzie. Sukinsyny! – Ale to z drugiej strony dobrze, ciesz się, bo zostawili cię wreszcie w spokoju, masz szansę powrotu do dawnej świetności, znów możesz być sobą, jakby to dwuznacznie w tych nowych warunkach nie brzmiało.
Najlepiej nie bądź ty pisarzem. Nie pobieraj opłat za ciułanie słów. Być może coś ocalisz. Wyjdź do pracy wcześniej i wbij się w krajobraz. To nic, że księżycowy. Kończ, kończ, zduś lepiej w zarodku. Taka gaśnica. Jest gaśnicą. Widziałem w pociągu. Czy i ty widziałeś? Za szkłem, za napisem. Piszczą rozwalone drzwiczki. Wydłubana ze skrzynki, wzięta. Jest gaśnicą gdzie indziej. Miejscowość metafizyczna ma głęboki dzwon, uderzenie powiększające przestrzeń. Mój kraj. Karta leczenia. Dopisują się Katowice jak jęk zawodu. Ktoś mówi w przedziale, że jest taka choroba. Potwierdzam. Zabrania się korzystać z ustępów podczas postoju; dlatego staram się cytować w czasie jazdy. Takie zwykłe ludzkie w swetrach przytulenie. Żadnej nagości. Zostańmy przyjaciółmi. Terapia: przez czterdzieści kilometrów nawet nie drgnąłem przy oknie, z czołem wbitym w zimną, mokrą szybę. Kobieta, która przed chwilą paliła papierosa na korytarzu, nie jest kobietą. Widać, że nikt nie jest jej potrzebny.
Postanowiono wysłać kogoś na kurs trębaczy.
Następnego dnia wspominam Hamburg. Autobus przyjechał dwie godziny wcześniej. Torbę na plecy i w miasto! Dwie skośnookie trzymają się za ręce, całują się. Wybuchają śmiechem, widząc moje osłupienie. Półnagi człowiek gra na flecie. Przerywa i owija przyrodzenie leżącą obok szmatą. Podjeżdża elegancki, czerwony samochód, wysiada siostra zakonna. Zlatują się ci wszyscy, którzy grzebali w odpadkach, kiedy ich mijałem. Dostają coś do picia i bułkę z kiełbasą. Półnagi flecista podchodzi po raz trzeci. Zabawnie piszczy-parska, kiedy dostaje klapsa od potężnej zakonnicy. Ale posiłku już nie dostaje. Wszędzie figurki śmiesznego faceta w stylu Chaplina dźwigającego wiaderka z rybami. Jakiś symbol Hamburga. Widziałem około pięćdziesiąt takich figur, żadna się nie powtarzała. Z różnych materiałów i w wielu różnych kolorach. Uczta w księgarni; olbrzymie pomieszczenie, gdzie można przebierać do woli. I to bez koszyków. Niewiele rozumiem, ale cieszę się zapachem książek, ich fakturą, grubością, kolorem. Wyławiam serie, cykle, wzajemne związki między książkami z różnych stolików i półek. Czuję się jak w domu. Zapominam o torbie, podróży, czasie sformatowanym obowiązkami podróżnego.
Postanowiono wysłać kogoś na kurs trębaczy. Miasteczko powinno zalecać się szczególną aurą turystyczną. Rynek prezentuje się już godnie. W pewnym czasopiśmie ogłoszono go najpiękniejszym rynkiem w kraju. Z wieży ratusza mógłby ktoś wygrywać hejnał o określonej porze. Szkoda, że ratusz spłonął przy jakiejś ważnej okazji. Są na to daty w kronikach. Ale wytypowany człowiek zawiódł, gdyż nie powrócił z konkursu hejnalistów w Raciborzu. Podobno skaptowano go do M., sąsiedniej miejscowości o równie wielkich aspiracjach co nasze. A niech im tam gra, sukinsyn, niech trąbi! My w ramach oszczędności będziemy puszczać jakieś kawałki z kasety.
Wczoraj: Flensburg, Martinsstift, Jarplund-Weding, Munkwolstrup, Sankelmarker See, Oeversee, Treene, Grossolt, Freienwill, Wielenberg, Adelby, Tastrup, Flensburg. Dzisiaj: tylko wspomnienia. Siedzę na przystanku i wysłuchuję ragtime'u deszczu. Rozłożone rzeczy schną. Nawet nie wiem, gdzie jestem. Chyba wrócę. Pada już godzinę. Trasa albo szosa północna. Z Flensburga do Kappeln. Wees, Oxbüll, Munkbrarup. I tutaj zachciało mi się zjechać. Podążyć gdzieś na dziko. Uciec wytyczonym ścieżkom i akuratnym tabliczkom. Nagle znalazłem się w miejscu, gdzie już nie było żadnej ścieżki. Druty kolczaste naokoło. Uciekająca sarenka i lisie nory. Ślady dzików. W dole niewielka rzeka. Jej meandry w czarnym, torfowym podłożu. Bardzo pięknie. I wreszcie cicho. Gdy jakoś dotarłem do cywilizacji, trzy razy przerzucając rower przez druty kolczaste, zaczął padać deszcz. Teraz siedzę na przystanku i zastanawiam się, co dalej. Z tablicy dowiaduję się, że zwiedziłem na dziko dolinę rzeki Munkrarupau. Obok kamień chwalący ministra, który doprowadził w latach pięćdziesiątych do wybudowania trasy północnej. I nieskazitelnie czysta ubikacja dostępna dla wszystkich. Dla wszystkich normalnych – domyślam się – którzy nie wybiją okna i nie wyrwą sedesu, waląc kupę na środku... Zaczynam doceniać wytyczone ścieżki, porządnie zamontowane tabliczki, czyste ubikacje. Jadę dalej.
Miejscowość metafizyczna ma głęboki dzwon, uderzenie powiększające przestrzeń zamieszkałą przez skończone istoty. (Nasz dzwon, senior, nie jest perlisty ani też tubalny, taki w sam raz.) Mocno wciągnij powietrze i zanim je wypuścisz, wsłuchaj się w nasz dzwon. „Dumą miasteczka były dzwony – to ustalmy, bo jakoś opowieść nie może się zacząć.” Bicie dzwonów u nas to wstrząsające doznanie. Odlano je w tajemniczych okolicznościach w Bambergu. Zginął przy tym człowiek i to jego dusza teraz woła, śpiewa, brzmi.
Na przystankach autobusowych jest światło. Zatrzymuję się na niektórych z powodu deszczu. I dopiero na piątym zauważam ładnie doprowadzone kable i estetyczną lampkę. Nikt jeszcze nie zerwał. Jadę w krowim i końskim zapachu. Otwarte stodoły, obory, stajnie. Stada białych, czerwonych i czarnych krów. Gdzieniegdzie owce. I dużo koni. Wszystko się zmienia za Langballig. Las białych żagli w ściśniętej zatoczce. Rolnictwo ustępuje wywczasom. To Langballigau. Tak samo nazywa się kręta rzeczka wpływająca do zatoki. Motorówką w głąb lądu płynie grupka dzieci. Wysoki chłopak w czerwonej kurtce usiłuje dotknąć mostu, pod którym przepływają. Wypada z łodzi. Kończy się na śmiechu. Motorówka uderza bokiem o ściany tunelu. Pod toaletą na plaży w Langballigau siedzi starzec. I wszystko, wszystkich raz po raz błogosławi. Coś mamrocze. Ma śpiwór. Chyba spał na tej plaży. W myślach nazwałem go „heilige-man”, niby po niemiecku. Nieudana próba przejścia przez plażę. Po 500 metrach drzewa zwalone wichurą. Przerzucam rower, ale ich coraz więcej. Nie da się przejść. Sterczą wybielone przez morską wodę korzenie. Wycofuję się, wracam na asfalt. Jakże jestem brudny, nigdy się domyję – myślę, patrząc na czystą twarz Maryi z Mediugorde. Obrazek wypadł z kalendarza, w którym piszę. Jest sobota, 5 lipca. „Zapraszam was do osobistego przeistoczenia.” Siedzę na przystanku w Massbül. Masywny, drewniany, czysty. Absolutna cisza. Piszę wiersz. Wiem, że to będzie nieudany wiersz, ale trzeba zapisać, żeby potem wyrzucić. Wczoraj cały dzień deszcz. W maleńkiej przerwie wyskoczyłem na stary szlak do Glüksburga. Ale jechałem w tamtą stronę przez Wess, a wracałem przez Meiervik i Solitude. Nic szczególnego. Nuda i pustka. Puste plaże. W jednym miejscu straszliwe uderzenie wiatru przewraca rower, który oparłem o drzewo. A sam wpatrzony w morze, mgłę, krople deszczu. Szalejące mewy, ich przeraźliwy pisk. Ten jeden obraz z wczorajszego dnia. Miał siłę. Podsumowanie czwartku. Flensburg - Wees - Oxbull - Munkbrarup - Ringsberg - Lanballig - Langballigau - Westreholz - Lanbaligau - Siegum - Rude - Ulstrup - Wees - Flensburg. Przypominam sobie scenkę z portu w Lanballigau: para łabędzi grzebie w śmieciach, a ich łabędziątka biegają wkoło.
Dzisiaj słońce. Jestem już na brzegu jeziora Sudesee. Pięknie tu. Prysznice w lesie, ławki, plac zabaw. Popływam trochę. Po drodze z Massbul mijałem: Husby, Stendels, Markerup, Ausacker, Winderatt, Flatzby, Gammelby, Seeende. Znow czarne kaczki. Płyną blisko mnie. Dopiero później pojawiają się ludzie. Jakieś mamy z dziećmi, kajaki. Rozkręca się życie na trawiastej plaży. Zauważyłem chłopaka pełniącego funkcję ratownika. Patrzy na mnie groźnie, gdy skaczę na główkę z pomostu. To chyba jest „verboten”. Jakoś wyschnąć i ruszyć dalej. W centrum Sörup zatrzymuję się przy drogowskazie. Jestem dokładnie pośrodku drogi między Flensburgiem a Kappeln. W jedną i drugą stronę po 21 kilometrów. Jeszcze ostatni rzut oka na strzelające w chmury cztery nowoczesne wiatraki (koło nich kręcą się i krzyczą czarne jastrzębie) i naprzód, kierunek Flensburg. Myślę, że do domu dotrę przez Ausackerholz, Ausacker, Hürup i Tastrup. Ale jak będzie, to zobaczymy. Zapraszam was do osobistego przeistoczenia. To zdanie przykleiło się do podniebienia. Jutro powrót do Polski.
Osobiste przeistoczenie? Stać się kimś innym. Oddać głos. Głosy zawsze w pierwszej osobie. Kuczok. Świetne nazwisko dla bohatera, bohaterki. Ale odpada. Zaraz by z Wojtkiem kojarzyli. Kaszczyk. To będą jego słowa, jego będzie reszta tygodnia. Patrzcie, jak stawia pierwszy krok na chybotliwych deskach mojego teatrzyku. Tancbuda, Wszystko drży i wiruje, I ci ludzie na chwilę. Wpadają i wypadają. Igor Kaszczyk. Oddajemy mu głos. Bigbitowiec piwniczny, kolekcjoner, bałamut. Fragment przygotowywanej do druku książki Mały tydzień |