tu jesteś: Miesięcznik nr 72, kwiecień 2004
|
OSTASZEWSKI
W PARYŻUAutobus skręcał w kierunku Gare d’Austerlitz. Stojące obok mnie tęgie Murzynki rozmawiały głośno, a właściwie jazgotały, gestykulując z ożywieniem. Dzieci, wiszące na ich plecach w wielkich, pstrokatych chustach, popłakiwały. Było gorąco i duszno. Czułem, że dłonie zaciśnięte na poręczy mam spocone, lepkie. Byłem brudny, zabrudzony tym cholernym miastem, ludźmi, o których się ocierałem. Kto przy zdrowych zmysłach zostaje na wakacje w Paryżu?! Ja zostałem, więc teraz muszę to znosić, skarciłem sam siebie. Wysiadłem z autobusu i skręciłem do Jardin de Plantes, mając nadzieję, że spacer wśród starannie pielęgnowanych kwiatów, przystrzyżonych krzewów i drzew sadzonych w równe rzędy pozwoli mi się trochę wyluzować. Od rana czułem napięcie, które być może było tylko kolejnym atakiem nudy. Od rana? Od którego rana? Czy zaczęło się to dzisiaj, wczoraj, tydzień temu, a może rok? Wszystko jedno, od dawna dni były jak bracia bliźniacy, więcej nawet, jak klony. Bezlitosny atak klonów w bezlitośnie spokojnym paryskim parku; sensacyjne news z pogranicza botaniki i metafizyki, materiał w sam raz dla kolorowego brukowca. Jak na złość park tego właśnie dnia przeżywał prawdziwą inwazję starców. Medames et mesieurs, oto atrakcja sezonu, kolejne odsłona inwazji w Normandii, weterani kontratakują! Śmiej się, śmiej. Sunęli przede mną, rozpartym na niewygodnej parkowej ławce, noga za nogą ci wszyscy pomarszczeni, trzęsący się, podpierający się laskami. Wkurzyłem się, spokój zniknął: I znowu powrócił do mnie obraz, który prześladował mnie od kilku tygodni, we śnie i na jawie: w obszernym głębokim wykopanym w miękkiej ziemi grobie leży moje ciało nie ja tylko moje ciało zupełnie nagie naznaczone już rozkładem dotknięte przez Śmierć która zaraz przeczuwam to pojawi się tuż nad krawędzią grobu i będzie wyglądać jak żuczek gnojarz tyle tylko że przed sobą nie będzie toczyć zlepionej z nieczystości kulki potrząsając miniaturowym pejczem poganiać będzie biednego wycieńczonego plemnika który kiedyś w macicy mojej matki dopadł do jaja i sprawił że począłem się plemnik uderzony pejczem w główkę spada w dół ląduje na mojej piersi a Śmierć odrzuca pejcz i odchodzi powoli nerwowo poruszając czułkami by tuż przed linią horyzontu zamienić się w beznogiego żebraka czekającego na okazję na skraju autostrady nie zostaję jednak sam wcale nie bo zaraz nadchodzi pogwizdując jakąś znaną melodię grabarz nachyla się nad grobem zaczynam drżeć albo wydaje mi się że drżę on ma moją twarz bardziej zniszczoną naznaczoną bliznami zmarszczkami głębokimi bruzdami ale moją grabarz spluwa w dłonie bierze łopatę i zaczyna zasypywać mój grób wciąż przy tym gwiżdże już wiem to my funny valentine rzuca na mnie ziemię łopata za łopatą ale nie zasypuje do końca nagle wskakuje do grobu stawia nogę obutą w ciężki kamasz na mojej piersi i zaczyna kopać pośpiesznie wyrzuca wysoko ziemię rozszerza gród już nie gwiżdże tylko śmieje się gardłowo dudniąco odkopuje szkielet chwyta go w objęcia całuje sczerniałe kości brązowe zęby i pokrzykuje damy wdowie nowego kochanka tak długo była sama a przecież piękna jest ciągle coś jej się jeszcze od śmierci należy tak nigra sed formosa obejmij ją głupcze a ja ukryję was przed oczami ciekawskich urządzę miłosne gniazdko w którym nie znajdzie was nikt ani jej zmarły mąż ani twoja nienarodzona kochanka próbuje posadzić wdowę na moim brzuchu ale szkielet wciąż się przewraca więc kładzie go na mnie i tak nas zasypuje znowu pogwizdując jazzowy standard a potem odchodzi przed wieczorem na miejscu mojego grobu jest pełna kwiatów łąka stoi tam skubiąc dmuchawce kobieta która ma moją twarz ale po niepowtarzalnym kształcie szczupłych chłopięcych bioder rysujących się wyraźnie pod obcisłą spódniczką poznaję że to moja ostatnia kochanka z która umówiłem się na wycieczkę do Bretanii. Siedziałem na ławce, opierając odchyloną do tyłu głowę o pień rosnącego tuż za ławką platanu, próbowałem skupić uwagę na monotonnych ruchach urządzenia zraszającego trawnik. Wyrzucane w górę krople wody szybowały wysoko, ale nakłute promieniami słońca rozpadały się, zmieniały w ledwo widoczną mgiełkę. Starałem się nie patrzeć na staruszków, ale słyszałem wciąż ich słabe, zmęczone głosy, którymi opowiadali historie nudne i bez znaczenia, z trudem poruszając się po zbyt rozległych obszarach pamięci. Nie mogłem uwolnić się od nich. Przytłaczały mnie przeżyte przez nich lata. Wybiegłem z parku. Przez chwilę stałem tuż przy krawężniku, samochody przemykały najwyżej metr ode mnie, wyraźnie widziałem twarze kierowców. Zastanawiałem się, co mam robić, jak uciec od niepokoju, który przyczepił się do mnie jak żebrak natrętnie proszący o franka albo dwa. Mokra koszula przylgnęła mi do pleców, pozlepiane kosmyki włosów opadły na czoło. Warkot samochodów miażdżył głowę. Miałem wrażenie, że ktoś próbuje wyrwać ją z karku metalowymi szczypcami jak zepsuty ząb. Przebiegłem przez ulicę, a potem schodami, skacząc po dwa, trzy schodki, pobiegłem nad Sekwanę. Chciałem położyć się na rozgrzanym betonie nabrzeża i rozpłynąć w żarze południa. Ruszyłem wzdłuż rzeki w stronę Cité i nagle przestąpiłem próg magicznych drzwi. Świat pędzących samochodów, zagonionych ludzi, nadzwyczajnych dodatków do codziennych gazet przeniesiony został na drugą stronę globu. A w tym nowym dla mnie świecie powitał mnie gruby mężczyzna, który stał na pokładzie pękatej, odrapanej barki przycumowanej do nabrzeża. Siedział przy niewysokim stoliku i suszył w słońcu twarz mokrą od łez. Wcale nie płakał, o nie, kroił tylko cebulę. Ale przez te kilka chwil zapomniał o nożu tkwiącym do połowy w cebuli, zapomniał o niedopitym piwie, które traciło chłód, nie czuł, że po jego mokrym karku przechadza się duża mucha; zapomniał o tym wszystkim, albo na moment wyrzucił cały świat ze świadomości. Nawet moje natrętne, skrzekliwe ça va, złośliwość gnoma zazdrosnego o szczęście bliźniego swego, nie zmusiło go do otwarcia oczu, wypowiedzenia choćby jednego słowa. Mężczyzna osiągnął chyba doskonałą obojętność, był jak posąg przyjmujący z tym samym wyrazem twarzy odłupywanie nosa, uszy, genitaliów, uśmiechający się kpiąco aż po ostatni cios. Zostawiłem go samemu sobie i słońcu, które przez ten moment świeciły tylko dla niego. Szedłem nabrzeżem tak długo, aż udało mi się znaleźć miejsce, w którym nie było ludzi. Zdjąłem koszulę, spodnie, buty, położyłem się na wygrzanym betonie schodów, schodzących aż do mętnawej, leniwie płynącej wody. Patrzyłem na przesuwające się po rzece statki wycieczkowe pełne turystów fotografujących wszystko bez opamiętania. Marnowanie czasu, pomyślałem, albo nawet zabijanie. Będąc w drodze, jedzie się „gdzieś”, ma się jakiś cel, a wtedy działanie, nawet jeśli jest to ciąg zwykłych, banalnych czynności, nabiera sensu. A ja? Co ze mną? Co z celami i pielęgnowanymi jak delikatne rośliny sensami? Tak chłopcze, już niedługo wyruszysz do domu, i cóż z tego, że to tylko sześć przystanków metrem, home, sweet home, a tam twoja słodka, jakże słodka pracownia, odrobinę zakurzona, to prawda, raj pająków. No cóż, moja mydlana bańka sensu pękła. Lata studiów, dyplom akademii. Kilka lat ciężkiej pracy, żeby zapomnieć to, co niepotrzebnie wbili mi w głowę na uczelni. Nagle dotarło do mnie, że nic nie wiąże mnie z krajem. Nie miałem jak Marek obsesji przeszłości, nie zależało mi na tym, aby być zakorzenionym, ukorzenionym. Zdaje się, że są takie pustynne rośliny, które nie mają korzeni, wiatr przesuwa je po piasku, raz są tu, raz tam. Lubiłem myśleć o sobie, że jestem taką rośliną. Dałem się ponieść wiatrowi, który dmuchał mi w plecy. Postawiłem wszystko na jedną kartę, chciałem być malarzem, i tyle, poza malowaniem nie istniało, nie liczyło się dla mnie nic. Zebrałem kasę i śmignąłem do Paryża. Inna sprawa, że, dotarło to do mnie niedawno, ten wyjazd był dalszym ciągiem ucieczki. Zawsze uciekałem, od rodziców, z domu, ze szkoły, zmykałem przed zobowiązaniami i związkami z ludźmi. Wydawało mi się, że znalazłem receptę na szczęście: malowanie i Paryż. Trafiłem więc do Paryża, wynająłem pracownię, przez trzy lata harowałem jak wół, robiłem setki rysunków, szkiców, obrazów. Szukałem własnego stylu, swojej sygnatury, tego nieuchwytnego czegoś, co zmienia rzemieślnika w artystę. Trzy lata roboty, i co? I wielkie NIC. Mówili: jaki talent, jaki zapał, on będzie wielki, marszandzi będą wyrywać mu płótna z rąk. A ja uwierzyłem w to, chciałem wierzyć, myślałem, że wystarczy mieć talent, technikę, przyjechać do Paryża i już, kłaniajcie się narody świata, oto narodził się mistrz. Co za ściema, co za pomyłka! Czytałem książki o sztuce i artystach z końca XIX i początków XX wieku, robiłem wszystko, aby nie zauważyć, że od tamtej pory sporo się zmieniło. Sporo? Wszystko. Też ze mnie malarz! Takich jest tu pełno, rysują karykatury, słodkie obrazki z widokiem wieży czy katedry. Ale ja nie chcę rysować karykatur dla głupkowatych turystów. A teraz niektórzy znajomi mówią: stary, wyluzuj, nie niszcz sobie życia, malarstwo umarło i ty go nie wskrzesisz, zostań komercyjnym wyrobnikiem i przestań pluć na świat. Czasami mam ochotę im przytaknąć, ale nie mogę, po prostu nie mogę, bo przecież postawiłem na malarstwo całą pulę i jeśli teraz odejdę od stołu, to będę jedynie żałosnym bankrutem. Trzymam się więc Paryża i mojej pracowni, wciskam kit samemu sobie, że może kiedyś uda mi się namalować coś wielkiego, co ludzie docenią. A wieczorami podaję kawę i ciastka w speluniarskiej kafejce na Montmartrze. I tylko czasami dławi mnie myśl, aby rzucić to wszystko, wrócić do kraju, zostać mężem i tatusiem, albo może ruszyć w świat, żyć z dnia na dzień, podróżując. Wiem jednak, że to nie jest wcale łatwe. Choćbym pociął obrazy i spalił rysunki, to i tak zostaną w mojej pamięci. Więc boję się wyjechać z Paryża… Tak, w mojej pracowni jest pełno pajęczyn. A moje życie to tylko dziurawy arras utkany z pajęczyny. Usłyszałem głosy za sobą. Kilkanaście metrów od brzegu, pod krzewami magnolii stała ławka, na której usiadło dwoje nastolatków. Ściskali się, całowali, przemawiając do siebie w gołębim języku miłości. Nie przejmowali się mną, może nawet wcale mnie nie zauważyli. Dziewczyna wyglądała niewinnie, pociągająco, była wiotka, cała w błękitach jak Alicja z obrazu Modiglianiego. Alicjo, gdybym był pewien, że jestem malarzem, gdyby nie moje trzydzieści lat niepewności, to namalowałbym twoją czystość, sprawiłbym, że światło czesałoby twoje włosy, gdybym nie bał się kolejnej porażki, to bezbłędnymi pociągnięciami pędzla wyczarowałbym ciebie prawdziwszą niż jesteś w rzeczywistości, pokazałbym, że chłopak siedzący obok ciebie jest ślepcem. Alicja zaczęła smukłą rączką gmerać w rozporku chłopaka, on sprawnie odpinał małe guziki letniej sukienki. Zanim zdążyłem się ubrać, Alicja trzymała już w ustach jego członek. Wspiąłem się po schodach. Wessał mnie tłum płynący w kierunku Boulevard Saint Michel. Pozdrawiałem znajomych bukinistów, nie zatrzymując się przy ich straganach. Miałem przed sobą cel: jak najszybciej dostać się do domu i zjeść kolację.
Kraków 1997-2004
Fragment przygotowywanej do druku powieści Pobyt czasowy |