tu jesteś: Miesięcznik nr 72, kwiecień 2004
|
KĘSIM KĘSIM
Andrzej Horubała: Umoczeni. Prószyński i S-ka. Warszawa 2004. Horubała konsekwentnie stawia na opisywanie prawicowego światka i rozprawianie się z prawicową mitologią. W Farciarzu robi to z lekkim przymrużeniem oka. Bohaterem powieści jest – przypomnę - zadowolony z siebie „pampers”, który odnosi sukcesy w mediach i czuje się królem życia. Doskwiera mu chyba tylko konserwatywne stanowisko Kościoła w sprawach seksu. Ów król życia dostaje zlecenia na przygotowanie… uroczystego pogrzebu papieża. W nowej powieści Horubały, Umoczonych, jest już poważniej, choć równie sensacyjnie jak w Farciarzu. Autor zagląda za kulisy kampanii wyborczej, pokazując ludzi ze sztabu prawicowego kandydata na prezydenta, Gabriela Kopińskiego, który prezentowany jest wyborcom jako „człowiek nieskalanej uczciwości, o wspaniałej postawie, świetnej drodze życiowej”. Sam przebieg kampanii nie jest w tej powieści najważniejszy, chociaż Horubała poświęca nieco miejsca opisom mechanizmów gier wyborczych (szukanie „haków” na kontrkandydatów, układy ze służbami specjalnymi i mafią). Stanowi to jednak jedynie pretekst do naszkicowania galerii postaci związanych z prawą stroną sceny politycznej. W tej galerii znaleźli się zarówno młodzi politycy (Maciek, asystent szefa kampanii Piotra), jak i czterdziestolatkowie z kombatancką, „solidarnościową” przeszłością (Piotr i jego koledzy). A na dokładkę jest jeszcze brat Piotra, ksiądz Paweł. Prezentując ich losy i poglądy, Horubała stara się pokazać, co w ciągu ostatnich lat stało się z „solidarnościowym” etosem i prawicowymi wartościami. I w tym momencie zaczyna się „powtórka z rozrywki”, bo pisarz obwieszcza nam to, o czym wszyscy doskonale wiedzą: etos i wartości poszły w kąt. Dlaczego? Bo uprawianie polityki wiąże się z kompromisami i układami. Bo władza deprawuje. Bo – to ulubione wytłumaczenie doświadczonych prawicowych polityków z Umoczonych – społeczeństwo jest złe i głupie, nie dba o wartości, myśli tylko o pełnym brzuchu (jeden z bohaterów powieści mówi: „społeczeństwo (…) ma to wszystko, te całe szlachetności, te idee dokładnie w dupie”). Okazuje się, że wszyscy ci, którzy z zaangażowaniem i oddaniem walczyli za czasów PRL-u o wolność, prawdę i szacunek dla każdego człowieka, w niepodległym już kraju nieźle „umoczyli” się w politycznym bagienku. Horubała potrafi przenikliwie i bezkompromisowo pisać o przeszłości, punktując słabość intelektualną masowego ruchu „solidarnościowego” czy tandetność romantycznej mitologii, którą ten ruch w dużej mierze się karmił. Opisując teraźniejszość, nie wychodzi jednak poza wiedzę z poziomu gazetowych newsów. Trudno i darmo, przymiarki naszej prozy do tematyki politycznej wypadają blado. Ani książki Horubały, ani Siła odpychania Cezarego Michalskiego nie są przecież dobre. Czyżby pisarze nie mogli sobie poradzić z tym tematem? Wydaje mi się, że problem tkwi gdzie indziej, to znaczy – nie w słabości pisarzy. Światek polskiej polityki jest magmowaty, niewyrazisty; inaczej rzecz ujmując, niezbyt liczą się w nim idee, programy i wartości. Może jest więc tak, że pisarz, który chce ten światek przedstawić, nie za bardzo ma z czego zrobić porządną książkę? Przecież pisanie o skandalach, aferach „lub czasopismach” czy układach i układzikach nie ma większego sensu. Tym zajmują się na co dzień gazety i brukowce. Krystian Lupa: Podglądania. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003. Czego Lupa chce od literatury? Nie dość mu, że wystawia ją w teatrze? Widać nie dość. Literatura, tak zresztą jak każdy zapis, obojętnie – literacki, muzyczny czy plastyczny, daje iluzję wieczności, poczucie zapanowania nad czasem, wybicia się na trwałość. Z tych dwu, teatru i literatury, wyłącznie ostatnia wygrywa wyścig z przemijaniem. Spektakl trwa kilka godzin i pozostaje tylko w pamięci tych, którym udało się zająć miejsca na widowni. Oddziaływanie książki jest daleko szersze. Ale to nie jedyne zalety literatury, którym uległ Lupa. Zmierzwione, nieuporządkowane wydarzenia codzienności nie miałyby znaczenia, gdyby nie zostały zapisane. Zatem Podglądania to walka o znaczenie, i to nie takie, które powstaje w wyniku odpowiedniego zestawienia wspomnień, ale to rodzące się w interwale przeżycie-zapis. Jeśli czytać ten tom jako walkę wydaną czasowi, to jest ona prowadzona wszędzie, równocześnie i szybko: stąd wrażenie chaotyczności zapisków. Ale w książce nie idzie tylko o zapewnienie trwania nietrwałemu. To także spowiedź i próba rozgrzeszenia niewłaściwych relacji z matką, powrót w zakole dzieciństwa, do wczesnorannych podróży pociągiem, zwrot ku tabu erotyzmu, zwłaszcza homoseksualnego i przypomnienia spotkań z przyjaciółmi. To opisy owych spotkań decydują o specyfice książki – Lupa, rasowy reżyser, zatrzymuje się na geście, spojrzeniu, pojedynczym ruchu i przypisuje im znaczenia, które bodaj jedna literatura może wydobyć. Może więc Lupa walczy raczej z bezsensownością świata? Jeśli tak, jest jednak zakładnikiem prawdy, że sens ma tylko to, co dwukrotnie przeżyte: raz in statu nascendi, drugi raz post factum. Jedno jest pewne: literatura w jego wykonaniu wydostała się z modernistycznej mgławicy, otrząsnęła z nalotu wielkich figur kultury i nabrała własnego poloru. Nie przypomina już, tak jak Labirynt, twórczości Brocha, Musila, Bernharda. Nie potrzebuje dodatkowych protez. Zresztą – nie ma w niej miejsca na literackie reminiscencje. |