tu jesteś: Miesięcznik Nr 71, marzec 2004 - SOŁODUCHA
|
SOŁODUCHA
ZAWINIĄTKO– Kto to słyszał – marudził Cirilius Damian, kto to słyszał, żeby tak zmieniać strój z dnia na dzień. W końcu firma Bossarta wiedziała, co robi w bazylice w Weingarten, a wielki Ferdynand Cliquot nieprzypadkowo zbudował to, co zbudował w kościele św. Gerwazego. Bo czy można myśleć tak, jak ci młodzi Francuzi z fiu bździu w głowie? Czy można uważać, że organy mają być jak „orkiestra z klawiaturą”? Organy powinny być dla ludzi, a nie do naśladowania instrumentów. Co za błąd – zapałał.
A oni kiwali głowami i krzywili się jak trzeba. Szedł więc dalej.
– Naśladować flety koncertujące, smyczkujące głosy orkiestrowe, dęte blaszane. Toż to absurd – marszczył twarz, żeby pokazać, jak nie lubi tego tematu.
– Organy powinny towarzyszyć śpiewom. Potrzeba do tego dobrej mikstury, rzetelnej intonacji i rozsądnego zestawienia głosów ośmio– i czterostopniowych.
– To jest ich miejsce, a nie jakieś takie tam – z emocji czerwień wyłaziła na policzki. Na szczęście trwało to krótko. Po chwili wysiłek go męczył, głos opadał, zbierał manatki i szedł do domu.
– Uff – oddychała publika i dopiero wtedy zabierała się do zabawy.
1
Podobno byli tacy, którzy przypominali sobie jeszcze te czasy, kiedy Cirilius Damian wyrażał się po ludzku i nie był pesymistą. Musiało to być bardzo dawno. Pytałem o to w karczmie przy Strauhgasse i w cechu organistów. Ludzie tylko wzruszali ramionami. Nie chcieli nic mówić. Nie mogłem naciskać, żeby nie demaskować zainteresowania.
Wyszło więc, że zamiana Ciriliusa Damiana w fatalistę i teoretyka odbyła się w sposób mało wyraźny. Bez wyprysków lub sensacji gastrycznych. Bez specjalnych okoliczności. Niekiedy ludzie w takich okolicznościach dyszą, napinają mięśnie, czerwienieją na twarzy, ruszają nosem lub nerwowo skubią serwetkę. A tu nic. Cisza.
Cirilius Damian został więc fatalistą niezauważalnie. Pewnie przez stres i wiek. Łatwo o to dosyć, kiedy słabną funkcje obronne organizmu. Ludzie różnie na to reagują. Jedni chcą się zachłysnąć zmianą i skorzystać z nadarzającej się okazji. Inni zajmują postawę wyczekującą z głową nabitą sentencjami o wiecznym odkupieniu i prawach jak spiż stojących. Kolejni zalewają świat strumieniem dobroci oraz współczucia.
W przypadku Ciriliusa Damiana stres ustawiał go niechętnie do wszystkiego. Tracił zaufanie. Wokół widział tylko zastępy robaków i mrówek, które czekają na jego osłabione ciało i na kości. Widział wokół tylko te zastępy bakterii, które dobiorą mu się do wątroby. Stada bezdomnych psów, które rozerwą skórę na strzępy i hieny cmentarne, które posilą się kwiatami na nagrobku.
Nic dziwnego, że Cirilius Damian coraz częściej spędzał dni w trójkącie praca, dom, gospoda. Tylko te trzy punkty dawały mu jako taką pewność. Wiedział po prostu, że nic nie jest w stanie wyprowadzić na szersze wody człowieka, który stracił już złudzenia i nie jest ciekawy niczego. Człowieka, który wie, że na zewnątrz jest tylko smutek i lód. Tak – tego jest tam w nadmiarze, a dużo trudniej o chwile, dzięki którym ma się ochotę rano wstawać z łóżka.
W związku z tym Cirilius Damian coraz głębiej wchodził w rejony powtarzalne. Krąg praca, gospoda, dom tylko od czasu do czasu przerywały wycieczki na pobliską Gaugstrasse, żeby zmyć myśli nieczyste. Rzecz odbywała się w miejscu o wiele znaczącej nazwie „Ochotka”. W ciszy i koitalnym skupieniu. Bez zobowiązań, bez nadmiernych egzaltacji. Bez straty czasu na zabiegi i umizgi.
Była to być może melancholia charakterystyczna dla całego tego rocznika, który po burzliwych czasach napoleońskich zaznał nieco swobodnego i miłego życia, a potem znowu dowiedział się, że nie jest tak łatwo uzyskać w życiu równowagę. Pokolenia, które nie może z ufnością spojrzeć w twarz przechodnia, bo za miłą maską może czaić się jakiś wykonawca obiektywnego planu, albo zimny aktywista z zamiarem wywrócenia wszystkiego do góry nogami.
Cirilius Damian użalał się nad sobą. Najbardziej na jego lamenty była czuła stara Brugmanowa – żona piekarza. Uczony wywód imponował jej tak, że na dekolcie pojawiały się czerwone plamy, a ramiona uginały się pod ciężarem słów. I tylko chwili brakowało, jednego jego gestu, żeby z uwielbienia padła na kolana.
Cirilius robił wykłady co najmniej dwa razy w tygodniu. W karczmie przy Dorothergasse, naprzeciwko kościoła św. Piotra w Wiedniu, w miejscu, gdzie kilkadziesiąt lat później powstanie słynna Cafe Havelka, a gdzie za jego czasów znajdowała się karczma z winem z Voss i piwem z podmiejskich browarów. Goście słuchali i kiwali głowami gorliwie, brali go na przetrzymanie.
Kiedy się wygadał, zasiadał milcząco w końcu stołu i duszkiem wypijał kufel piwa. Po chwili podnosił wzrok i patrzył dokoła. W jego oczach widać było triumf. Widział więc świat dokładnie takim, jakim jest naprawdę. Widział go podłym oraz pełnym spisków. Tęsknie i wdzięcznie spoglądał na zamgloną nad ranem wieżę katedry św. Stefana.
– Dzięki Ci Panie za rozum, którym mnie obdarzyłeś. Dzięki Ci, że podpowiadasz mi w którą stronę patrzeć, a w którą nie – mruczał pod nosem. Katedra stała twardo, od stuleci opierała się przemianom atmosfery oraz zimnym wiatrom. Gwarantowała, że rzeczy nie zmienią się tak szybko, jak mogłoby się niektórym wydawać. Twardy rdzeń jej murów wytrzyma wybuchy energii i któregoś dnia wszystko wróci do wyrobionych już kolein.
Czasami łapał się nawet na myśli, że tak naprawdę powinien był zostać nie organistą, a cukiernikiem albo piekarzem. W tej formie lepiej służyłby kościołowi, tam przynajmniej dodatkowo mógłby się mierzyć z czymś, co jest stałe i od lat niezmienne, tak jak zadowolona mina Brugmannowej, kiedy połyka kolejną porcję strudla albo cierpliwie i latami udoskonala recepturę białych, maślanych bułek moczonych na śniadanie w białej kawie – to dopiero daje poczucie siły i fachu w ręku.
Przyjemność z pracy też większa, gdy człowiek może iść pewnym krokiem, a i dla rodziny byłoby lepiej, bo w najgorszych czasach dałoby się zarobić na chleb. W takich chwilach ospowatą twarz omiatał wstrząs niechęci do świata, który tak nędznie wynagradza jego adeptów. Rodziny nie miał. I bardzo tego żałował. Brałby teraz wnuki na kolana i nucił im psalmy niedzielne. A tak nuda i w kółko Macieju.
Wtedy zazwyczaj sięgał za pazuchę po anyżkowego cukierka. Słyszał wtedy głos starej Schmidtowej
– Ciriliusie – nie wchodź tam, bo zwichniesz sobie nogę i będziemy musieli zawieźć cię do doktora Schleefa na spuszczanie krwi.
Z uśmiechem stawiała go na zielonym trawniku przed rozległym domem w Salzburgu. Ech, gdyby tak zostać przy zajęciu ojca, gdyby tak trwać przy koronkach – może jego los byłby lepszy niż tylko łatanie finansowych dziur oraz zalecanie się do kelnerki.
– Bo kto dzisiaj potrafi docenić pracę prawdziwego fachowca – wracał do żalów Cirilius Damian. Cały jego wysiłek, wszystkie dni spędzone przy konserwacji piszczałek i naprawie cięgieł były tylko po to, by trzeci już z kolei niedojda – tym razem Mueller – znowu mógł zasiąść za klawiaturą i pomylić nuty, by ludzie znowu niecierpliwie szurali nogami i wzdychali ciężko nad zachrypłym głosem, którego zawiązki uciekały mu w dziwny falset.
Cirilius próbował nawet podsuwać proboszczowi myśl, że chyba jednak trzeba wystarać się o kolejnego, nowego, ale proboszcz Krupps nie chciał nawet o tym słyszeć.
|