WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 
  tu jesteś: Miesięcznik Nr 69, styczeń 2004 - KĘSIM KĘSIM 
KĘSIM KĘSIM



Michel Houellebecq: Cząstki elementarne. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003. Pozytywizm jest bohaterem smutnej bajeczki. Triumfujący bodaj najkrócej ze wszystkich literackich prądów został przegnany przez modernizm, gdzie pieprz rośnie. Porastał nim przez długie lata, gnił w grobie, by od czasu do czasu przypomnieć się na kartach jakiejś nekrofilskiej historii literatury. A przecież w czasach rozwoju techniki i społeczeństwa byłby jak znalazł. Nikt jednak nie zechciał reanimować trupa. Może dlatego, że powieść, bo jej to pozytywizm oddał największe przysługi, zapomniała, że może opowiadać długie, błędne (to od Latającego Holendra, nie błędu) historie i onanizować się brzydotą. Tedy między literaturą a życiem rozwarła się przepaść. Każde na własną rękę skrobało rzepkę, zapominając o drugim. Powstawały opowieści wsobne, metaliterackie, złowieszczo przewidujące koniec narracji, gdy tymczasem pozytywizm przewracał się w grobie i pochlipywał nad swoją niewczesną ofertą realizmu. Ale, jak powiada Poeta, każdy ma swój koniec, nawet wąż zaskroniec. Nadszedł wreszcie lepszy czas dla uśmierconego prądu. Odgrzebał go i ożywił francuski pisarz, Michel Houellebecq, ale głównie po to, by pokazać światu jego kości, odleżyny i długie białe włosy. Albowiem pozytywizm występuje w Cząstkach elementarnych jako samopożerająca się konwencja. Ta szeroko zakrojona, opasła powieść jest w istocie historią dwudziestowiecznej Francji. Opowiada losy mód, seksualnej emancypacji i ekonomiczno-technologicznej hossy, by, przy okazji, dać obraz rozkładu filozofii. Pozytywistyczne są w niej i forma, i bohater. Ta pierwsza nie tyle, jak nasza polska Lalka, zrodzona z dociekliwości i skłonności do stawiania wielkich pytań epoki (przypomnę, że czas wielkich pytań i narracji już minął), ile tworząca pendant do gwałtownie rozwijającego się świata. A bohater? To uczeń pozytywistycznej szkółki, samotnik, niczym doktor Judym odpierający miłość na rzecz nauki. Historia rozgrywa się stopniowo. Najpierw w obozie hippisów, z którymi brata się (zsiostrza?) matka naukowca, później w kołach naukowców, klubach rozkoszy, w wakacyjnych plenerach. Nie byłby to jednak pozytywizm unowocześniony, gdyby korzystał tylko z narzędzi dziewiętnastowiecznych. Ale Houellebecq postanowił rozsadzić przedawnioną konwencję dwiema znoszącymi się egzystencjami, z których każda pędzi na łeb i szyję, na złamanie karku. Obaj bracia należą do najgorszego gatunku, tzw. samców omega, skazanych na rychłą zagładę. Oto, co znaczy pozytywistyczny determinizm. W myśl teorii Darwina żyją na granicy śmierci, jeden znajdując ocalenie w nauce, drugi w nałogowym spółkowaniu. Można powiedzieć, że pierwszy kłania się zasadzie rzeczywistości, drugi zasadzie przyjemności. Ale jaka to rzeczywistość, skoro rozgrywa się w czterech ścianach, przy monitorze komputera i świergocie zdychającego kanarka? Zdaniem Houellebecqa żadna egzystencja nie jest współcześnie możliwa. Ludzie dławią się samotnością, swoje sprawki rozwiązując przez internet, ewentualnie w najbliższym hipermarkecie. Świat tonie w doświadczeniu konsumpcji. Cząstki elementarne zostały pomyślane jako powieść naukowa. Być może ten fakt stanowi o respekcie, jaki czuje wobec nich czytelnik, jeśli nie o trudności, którą musi przezwyciężyć w lekturze. Każde postępowanie bohaterów znajduje tu uzasadnienie scjentystyczne. Ale jest to wiedza bardziej encyklopedyczna niźli naukowa, przypominająca raczej wypisy z uniwersyteckich podręczników, a nie fragmenty artykułów z prasy popularnonaukowej. Świadczy to wszystko o jednym: o nieużyteczności nauki, o jej nieprzystosowaniu do potrzeb człowieka. A może o skłonności nauki do degradacji ludzkiej egzystencji? Bo oto w wyniku badań i doświadczeń Michela powstaje nowy gatunek sztucznie generowanej krowy, który kilkadziesiąt lat później zostaje zastąpiony sklonowanym człowiekiem. Życie tego francuskiego scjentysty można by nazwać niesieniem w ciemności oświaty kaganka, gdyby nie fakt, że jest efektem braku wyboru. A może rozleniwienia? Bo tym, czego najbardziej brakuje w Cząstkach elementarnych, są ludzkie uczucia. Zatracone w seksualnym wyzwoleniu zdają się być dodatkowym balastem, jeśli nie przeszkodą na drodze do osiągnięcia kariery. Tedy jeśli pojawia się tu rodzina, to rozbita, jednak najchętniej zastępowana przez przyczółki w rodzaju Miejsca Odnowy, w których każdy z każdym, a kto nie do pary, ten sam. Powieść Houellebecqa stanowi także przegląd ludzkich zatrudnień: od naukowca, przez redaktora, pisarza, nauczyciela po sklepikarza. Cóż jednak, kiedy wszystkie one są wykonywane przez ludzi samotnych, tak jakby praca wykluczała łączenie się w pary. Jeśli ta francuska proza daje obraz rozwoju cywilizacyjnego na przełomie wieków, to jest to obraz bardzo ponury, bardziej naturalistyczny niż realistyczny. Ale w końcu czego tu oczekiwać po czasach wojen, głodu, totalitaryzmów? Rola grabarza pozytywizmu, jaką przywłaszczył sobie Houellebecq, jest jednorazowa. Nie da się go wskrzeszać w nieskończoność. A szkoda, bo i Polsce przydałoby się drobne napomnienie, a raczej prognoza niepogody, jaka nastąpi, gdy pragmatyzm ustąpi bałwochwalstwu nauki.



Marek Ławrynowicz: Pogoda dla wszystkich. Wydawnictwo W.A.B. Warszawa 2003.

Zapewniam Państwa, że nie ma nic gorszego od zachorowania na amnezję. Przekonał się o tym niejaki Jan Sierpień, bohater Pogody dla wszystkich Marka Ławrynowicza, który pewnego dnia przebudził się na ławce w Parku Ujazdowskim i skonstatował, że nic nie pamięta. Nic a nic, nul, zero, za to trwając w poczuciu, jakby kto przetarł jego pamięć ostrą ściereczką do naczyń i wytarł z niej wszystkie dane. I co dalej? Ano o tym, co może przytrafić się takiemu biedakowi, jest cała powieść Ławrynowicza. Bezimienny trafia najpierw na pogotowie, potem do szpitala na oddział neurologiczny, wreszcie do kliniki psychiatrycznej i na pewien czas staje się przypadkiem chorobowym. Dalej zgłasza się do programu o zaginionych i poszukiwanych, by bezskutecznie wyczekiwać pod drzwiami kliniki, aż zgłoszą się po niego mamusia albo żonka z dzieckiem. To ledwie początek, bo machina satyryczna Ławrynowicza rozkręca się z chwilą, gdy świeżo ochrzczony imieniem Jan dostaje się jako żywa reklama do kampanii prezydenckiej. A wszystko, jak ktoś niegdyś śpiewał, za jeden uśmiech. Jan ma bowiem to szczęście, że pięknie się śmieje. Pięknie znaczy tu tyle, co naiwnie, optymistycznie, z wiarą w życie. Im jednak bardziej je Jan poznaje, tym jego uśmiech smutnieje. Biedak staje się trybikiem w maszynie pędzącego na oślep polskiego kapitalizmu. Można go nazywać szczęściarzem. Bo otrzymać za uśmiech mieszkanie, książeczkę oszczędnościową i sute wynagrodzenie to przecież nie lada gratka. Można też go nazwać pechowcem. Bo przecie stać się pionkiem manipulowanym przez różne szwarccharaktery, które najpierw obiecają, a potem, jak uśmiech zszarzeje, nic nie dają i jeszcze zwolnią, to pech nie lada. Pogoda dla wszystkich może i nie jest najmocniejsza literacko, ale satyrą jest całkiem niezłą. Ławrynowicz wyśmiewa tych wszystkich, którzy zasypiają z przekonaniem, że kolejny dzień przyniesie lepsze jutro i nowe perspektywy. W jego prozie nie przynosi, mnoży za to kłopoty i mało zabawne perypetie. A zawiedziony światem Jan mógłby, transponując znaną, choć prawda, że trochę grobową prawdę, powtórzyć: z parku jesteś, do parku powrócisz. Albowiem powieść zaczyna się w parku i tamże kończy, podczas gdy środek wypełniają bodaj najbardziej śliskie i moralnie podejrzane przestrzenie: polityki i reklamy. Ławrynowicz nie pozostawia na nich suchej nitki.



Witold Jabłoński: Uczeń czarnoksiężnika. Wydawnictwo superNOWA. Warszawa 2003 (t. 1 z cyklu „Gwiazda Wenus, Gwiazda Lucyfer”).
Niby powieść fantasy, pierwsza z cyklu zaplanowanego na cztery tomy, ale po prawdzie to nie znajduję powodu, by nie uznać jej po prostu za powieść historyczną z małą domieszką motywów fantastycznych. To jakaś nowa moda wśród fantastów – akcja rozgrywa się na Śląsku, co prawda prawie dwieście lat przed Reinmarem Sapkowskiego. Swoim bohaterem Jabłoński uczynił starannie wyedukowanego (między innymi Sorbona!) czarnoksiężnika, w przyszłości – jak się zdaje – wychowawcę i współpracownika Henryka Probusa, który u schyłku życia miał spisać swoje dzieje. Jabłoński skrupulatnie korzysta ze źródeł historycznych, gdzieniegdzie można wręcz odnaleźć kilkuzdaniowe wstawki żywcem przepisane z cyklu popularnonaukowych szkiców, zebranych w tomie Poczet królów i książąt polskich. Ponieważ archaizacja jest démodé, także tym razem z niej zrezygnowano, odnotować trzeba jednak, że autor swoją prozą wystylizował, by tak rzec, intelektualnie. Dlatego nasz mag tłumaczy, że utopce są to miejscowe, słowiańskie trytony. Tego rodzaju gierki to absolutne szczyty finezji ze strony Jabłońskiego, dlatego trzeba je pochwalić. Chwalę. Gorzej, że styl utworu wyprany z jakichkolwiek indywidualnych cech, a bohater jakiś taki nudny i niesympatyczny. Witelon z Borku to czarnoksiężnik, średniowieczny mędrzec, agent do specjalnych poruczeń, zdeklarowany homo, ale zadziera nosa w sposób tak nieznośny, tak bardzo jest zachwycony sobą samym, że czytelnika przy lekturze trzyma wyłącznie nadzieja, że wreszcie znajdzie się ktoś, kto czarnoksiężnikowi porządnie przetrzepie skórę. Drażni antychrześcijańska łopatologia: Witelon gardzi wyznawcami Jezusa i bez ustanku przypomina o tej pogardzie, ale w zasadzie nie wiadomo, na czym zasadza się jego wyższość. Za niezręczne mam również anachroniczne aluzje (wśród bohaterów pojawiają się Wolfgang z Weimaru czy Rimbaut z Verlaine; Krzyżacy zapędzają Prusów do łaźni i tam trują, co prawda, nie cyklonem B, tylko czadem, ale i tak jest wesoło). Jabłońskiemu brak wdzięku, jaki miały Sapkowskiego zabawy z historią. Choćbym chciał, nie mogę polecić tej książki.



Przemysław Czapliński, Maciej Leciński, Eliza Szybowicz, Błażej Warkocki: Kalendarium życia literackiego 1976-2000: wydarzenia, dyskusje, bilanse. Wydawnictwo Literackie. Kraków 2003.
Kontynuacja Kultury polskiej po Jałcie Marty Fik, tyle że ograniczona wyłącznie do życia literackiego. Ponadto obie książki częściowo zachodzą na siebie: Fik swoje kalendarium skończyła na roku 1981, zespół Czaplińskiego rozpoczął od 1976 – cóż, autor Śladów przełomu konsekwentnie upiera się, że ta data wyznacza ważką cezurę historycznoliteracką, a przy okazji zakres problemowy książki został ładnie zaokrąglony do ostatniej ćwiartki XX wieku. Kronika Czaplińskiego i innych pożyteczna i przydatna, ale najchętniej zastrzegłbym ją do użytku wyłącznie tych, którzy mają zielone pojęcie o prezentowanym okresie. Inaczej łatwo zostać wymanewrowanym, łatwo przyjąć fakty skonstruowane przez poznański zespół za dane obiektywne. Dlaczego na przykład odnotowane zostały dyskusje nad książkami Stasiuka, Tokarczuk, Chwina, Pilcha, utwory zaś Bieńczyka czy Kruszyńskiego zostały jedynie wymienione w rocznych zestawieniach? Żeby nie było tak prosto, dodam, że niektóre książki weszły do kroniki, nawet jeśli nie towarzyszyła im lawina recenzji (autorzy korzystają w takich wypadkach ze zwrotu „nieliczne głosy o…”). Odpowiedzi może być multum, ja wybieram tę oto: ani o Bieńczyku, ani o Kruszyńskim Czapliński nie pisał, nie było więc okazji, by się z tymi książkami bliżej zaprzyjaźnić. Bo twarde fakty też ustanawia się po przyjaźni. Z pożyteczną i przydatną książką poznańskiego zespołu sam raczej się nie zaprzyjaźnię. Choćby dlatego, że Nowacki jest w niej wzmiankowany 37 razy (plus 2 pod pseudonimem), Kęder/Szaket 20 razy, a ja – tylko 18. Że uprawiam prywatę? A cóż czynią poznańscy autorzy, prywatną wizję ostatniego ćwierćwiecza przedstawiając jako bezsporne fakty. Wszyscyśmy z White'a, więc Kalendarium życia literackiego 1976-2000 niczym nie różni się od Tekstyliów.

PS: Uwaga, książkę można nabyć również w wersji z miękką okładką, o całe dziesięć złotych taniej.



Jerzy Paszek: Muchomory i zimowity. Kłącza i złącza powieści XX wieku. Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego [Bibliotheca Alia Universa, t. 7]. Katowice 2003.
Akurat najmniej dziwne wydało mi się, że to dziwna książka. Chodzi o najnowsze dzieło Jerzego Paszka, a przecież autor to wielce poważny kandydat do miana najbardziej niesfornego między profesorami literaturoznawstwa. Proszę sobie tylko wyobrazić: profesor literaturoznawstwa pisze o Madame, Domie dziennym, domie nocnym, a nawet – Limonowym Wielorybie. Co więcej, szkic o ostatniej książce wypada uznać za interpretacyjne osiągnięcie. Ciekawie prezentuje się również omówienie Tokarczukowych Domów, aczkolwiek pewne szczegóły mam za dyskusyjne: Marta to raczej Demeter niż Persefona (swoją drogą, nie myślałem, że kiedykolwiek będę się spierał o prostą jak niemiecka autostrada symbolikę prozy Tokarczuk).

Dziwność jednak książki nie sprowadza się wyłącznie do niezwykłego (jak na profesora) zainteresowania najnowszą prozą. Otóż Paszek umyślił sobie, że wymienione utwory są wielorako powiązane z Wybitnymi Dokonaniami Polskiego Modernizmu. Jego książka przede wszystkim tropi właśnie owe powiązania. Tak więc – dowiadujemy się – ukryte, ale głębokie więzi łączą Domy… z Próchnem Wacława Berenta, a Wieloryba z Pałubą Karola Irzykowskiego. Inaczej iskrzy między Madame Antoniego Libery a Popiołami Stefana Żeromskiego, bo tutaj odniesienia są powierzchniowe. Smaczku dodaje sprawie fakt, że w całe to Liberowo-Żeromskie zapętlenie uwikłany jest również autor, Jerzy Paszek (szczegółów zdradzać nie będę)...

W zamykającym książkę szkicu Paszek pisze wprost, że poszukiwanie międzytekstowych nawiązań to zajęcie cokolwiek obsesyjne, a rzekomi odkrywcy często lichą pozłotkę uznają za drogocenny skarb. Istotnie, wszystko, co autor napisał o związkach między powieściami z początku i końca XX wieku, są to rzeczy mocno ryzykowne. Jeśli miałoby stąd wynikać, że proza wczesnego modernizmu stanowi istotny kontekst dla najnowszej literatury, to z równym powodzeniem można dowodzić, że wszystkie trzy wspomniane współczesne utwory są okopane raczej w polskim romantyzmie. Jak wiadomo, romantyzm wiecznie żywy, dlatego – w razie potrzeby – gotów jestem wykazać, że Wieloryba znacznie więcej łączy z Królem-Duchem niż z Pałubą. Prawda, że więcej wysiłku wymagałoby dowodzenie, iż Tokarczuk inspirowała się Panem Tadeuszem („powiatowy” horyzont), zaś Antoni Libera Kordianem (z genealogii opozycjonisty), ale… dał przykład Jerzy Paszek jak to robić mamy!

Trzem – dla wymowy książki – zasadniczym szkicom towarzyszy kilka innych, mniej kontrowersyjnych, bo są to albo przedsięwzięcia porównawcze (zestawienie motywu Świętego Graala u Berenta i Eco czy też szczególnej retoryki Gombrowicza i Themersona), albo przyczynki (np. artykuł o erudycyjnych wycieczkach Andrzejewskiego w Miazdze). Jednocześnie cała uroda książki wiąże się właśnie z tym, co w niej kontrowersyjne. Także ostentacyjne odwoływanie się autora do Mistrzów, Przyjaciół i Znajomych, lekką tonację stylistyczną, wolną od akademickiej celebry i metodologicznego koturnu – mam za spore zalety. Wszystko to razem wzięte sprawia bowiem, że Muchomory i ziemowity to dzieło sobieswojskie i nie pozbawione wdzięku. Nie szkodzi, że wielu uzna je za dziwactwo, w najlepszym razie – intrygującą ciekawostkę… Niby dlaczego cnotą miałoby być pozostawanie w polonistycznym gorsecie?

Żeby jednak nie było, że wyłącznie kadzę i aby pozostać w zgodzie z nagłówkiem tej rubryki – drobiażdżek ze strony 135. Wbrew temu, co napisał Paszek, tytuł utworu M.Z. Bordowicza Galaad na pewno nie nawiązuje do Biblii. A ponieważ pomyłkę wytknąć trzeba nie tylko autorowi, bo również recenzentowi i redaktorowi książki, podaję ich nazwiska: recenzentem był prof. Grzegorz Gazda, redaktorem – Katarzyna Więckowska. Z tatarskim pozdrowieniem – KU

PS: A jednak! Jak donoszą dobrze poinformowani, oprócz Galahada (vel Galaada) syna Lancelota, jest jeszcze Galaad (vel Gilead), kraina biblijna, wymieniona w Pieśni nad pieśniami. Cóż, widać, że marny ze mnie Tatar. Niniejszym odszczekuję i gorąco przepraszam Autora (Jerzego Paszka), recenzenta (Grzegorza Gazdę), redaktor książki (Katarzynę Więckowską) i czytelników. Mea maxima culpa.



Katarzyna Rosner: Narracja, tożsamość i czas. TAiWPN „Universitas” [seria „Horyzonty nowoczesności”, t. 26]. Kraków 2003.


Jak wiadomo, porządna, ważna i poważna (tj. zaopatrzona w przypisy) rozprawa rodzimego humanisty sprowadza się do komentowania i streszczenia koncepcji, które wymyślono w wielkim świecie. Samo bowiem wymyślanie koncepcji zazwyczaj połączone jest z brakiem przypisów tudzież lekceważeniem wszelkich innych rygorów naukowości. Książka Katarzyny Rosner jest pracą naukową polskiej humanistki, tedy nie dziwota, że otrzymujemy komentarz do narracyjnych koncepcji tożsamości ze streszczeniem poglądów Alasdaira MacIntyre'a, Charlesa Taylora, Davida Carra i jeszcze kilku Anglosasów. Otóż wyżej wymienieni podlali Heideggera Proppem, czasowość Dasein kojarząc z czasowością narracji, skutkiem czego opowiadanie zostało uznane za prymarną formę ludzkiego samorozumienia. Jest jednak w tej książce wątek, który wyraźnie zdradza sympatie samej autorki. Rosner pisze o narracyjnych koncepcjach tożsamości głównie po to, by obrócić je przeciwko… narratywizmowi Haydena White'a. Widać, że z autorem Metahistorii ma jakieś rachunki do załatwienia, korzysta tedy zwłaszcza z Davida Carra, by z jego pomocą White'owi popędzić kota: „Oznacza to także [chodzi o stanowisko zajęte przez Carra] ograniczenie relatywizmu poznawczego konstruktywistów, takich jak Hayden White. Przeszłość historyczna także dla Carra jest rzeczywistością konstruowaną – nie przez historyków jednak, lecz przez jej aktorów, przez tych, którzy ją doświadczali” (s. 100). Historyk zatem nie tworzy, lecz opowiada cudze historie; mówi o wydarzeniach, które same mają narracyjny charakter (twórcom i aktorom tych wydarzeń o coś chodziło, ku czemuś zmierzali, jakoś rozumieli swój świat). Tak oto przy pozorach narracyjnej rewolucji w humanistyce otrzymujemy w gruncie rzeczy bardzo tradycyjny pogląd na sens pracy historyka, który rekonstruuje, co prawda, już nie obiektywny proces historyczny, lecz cudze historie, ale – tak czy owak – odtwarza coś, co istniało uprzednio, niezależnie od opowieści samego historyka, a z czym opowiadanie historyka ma pozostawać w zgodzie. Carr posuwa się nawet do tego, by stwierdzić, że „sprawozdanie narracyjne z wydarzeń nie różni się pod względem formy od samych wydarzeń, które przedstawia, nawet jeśli te wydarzenia są czasowo odległe od jego opisu” (ten cytat Rosner przytacza w swojej książce na s. 99). Pogratulować! Nie różni się ontologicznie (zarówno wydarzenia, jak i opowieść o nich są kulturowymi konstruktami), ale pod względem formy jak najbardziej. Czytany przeze mnie akurat równolegle z książką Rosner historyk (Krzysztof Kęsik, autor popularnego opracowania na temat bitwy pod Magnezją) pozwolił sobie w przypisie wygłosić z przekąsem uwagę, że były i są dwie szkoły opowiadania o Aleksandrze Wielkim: jedni widzą w nim przyjaciela ludzkości, drudzy – psychopatycznego zbrodniarza. Nie są to przecież dwie konkurencyjne interpretacje, dwa odczytania tej samej Aleksandrowej narracji, ale dwie zupełnie rozbieżne opowieści. Także co do stylu i formy, opowieść bowiem o przyjacielu ludzkości wymaga użycia zupełnie innej konwencji narracyjnej niż ta o psycholu. Cóż, w sprawie White'a tudzież historii i naszego doświadczenia jako czegoś uprzedniego, niezależnego od języka nie zostałem przekonany.








Menu miesięcznika FA-art