tu jesteś: Miesięcznik Nr 65, wrzesień 2003 - FLUX-JAZDY
|
FLUX-JAZDY
JATKI W DAMSKIEJ TOALECIELatanie po świecie z hasłami tolerancji i wolności na sztandarze nie jest niczym nowym. Uprawia się je od zarania dziejów, a na pewno od czasów Rewolucji Francuskiej. Ta odwieczna działalność ma bowiem swoją ukrytą tajemnicę. Jakoś jest tak na świecie po prostu, że wolności, równości i braterstwa zawsze tu brakuje. Zawsze jest po prostu niedobór w tej sprawie i brak dostatecznych dostaw. Więc w każdym czasie i pod każdą szerokością geograficzną jest od czasów Robin Hooda o co walczyć i każda natura waleczna łatwo na tym gruncie znajdzie sobie pole do popisu. Zawsze znaleźć można na tym polu wiatrak do walki niezawodnej i długotrwałej, bo przedmiot odradza się jako ta hydra. Zawsze więc można znaleźć odpowiedni tłuczek i tłuc w ten odradzający się przedmiot z okrzykiem na ustach. Feminizm z natury rzeczy przynależy do tego uznanego od dawna nurtu słusznej wojny o słuszną sprawę. I rzeczywiście nie ma nic wspólnego z jakąś tam chwilową koniunkturą. Jest po prostu równie spiżowy jak jego przedmiot. Bojowniczek tej sprawy jest też dużo, bo i sprawa jest dzisiaj głośna niezwykle. Oraz medialna. Co człowiek więc otworzy jakiś magazyn lub gazetę, co wychyli głowę zza drzwi, już dostaje po oczach feministyczno-tolerancyjną frazą. Ledwo przekręci gałkę odbiornika, a tu od razu wyskakują Szczuka, Środa, Dunin, Domagalik czy też Przemyk z odpowiednim hasłem na ustach. Bojowniczki słusznej sprawy chcą więc być nagłaśniane i media są niezwykle skwapliwe w tym nagłaśnianiu oraz prezentowaniu ich bojowych zapałów, co dobrze robi na poprawność polityczną. Bo przecież generalnie panuje wokół zniewolenie kobiety przez te męskie czynniki. Są to po prostu osobniki przestarzałe i całkowicie słuszne jest twierdzenie, że wszyscy oni wyprodukowani zostali po prostu w czasach realnego socjalizmu, a więc w czasach, kiedy nie było dostatecznej kontroli jakości i wychodziły z taśmy takie jakieś buble, które dzisiaj nie spełniają podstawowych standardów. Tak mniej więcej albo podobnie brzmi zazwyczaj ta feministyczna fraza w swym najbardziej forsownym wydaniu. A niech krzyczą – człowiek wzrusza ramionami. Choć należy także przypomnieć tu i ówdzie, żeby się Panie za bardzo w swych okrzykach nie zaperzały, bo to szkodzi na cerę i migdałki. Wiadomo też poniekąd, że piski i krzyki bezpośrednio związane są z intensywnością głosów z drugiej strony – co to psioczą na polityczną poprawność i krzywią się na hasła swobód w różnicowaniu. Stosownie do tamtego głosu pojawia się zatem głos z tej strony. Kto zaczął, trudno powiedzieć, a i nie wiadomo, kto skończy. A właściwie już trochę wiadomo. Tak się przynajmniej wydaje. Wydaje się mianowicie, że od liberalizmu z którym zaczął swoją karierę w Polsce, feminizm z wolna przesuwa się w kierunku lewicy, która odzyskać chce rumieńce i pozbyć się historycznych ciężarów. Z negatywnej, liberalnej koncepcji wolności od, powoli feminizm przesuwa się w kierunku wolności w sensie pozytywnym. Wolności do, gdzie zadaniem jest formułowanie pewnych pomysłów na świat oraz świata w tym kierunku praktyczne przesuwanie. Dzieje się to w sytuacji, gdy generalnie nie ma zgody co do podstawowych haseł dzisiejszego feminizmu. Jedni widzą w nim po prostu opóźnione skutki postmodernizmu związane z odkryciem ciała i płci w kulturze. Rozdmuchane do poziomu paradygmatu rewelacje freudowskie stały się w feministycznej formie podłożem życiowym dla niejednej rozpalonej głowy. Drudzy widzą w feminizmie sposób na przezwyciężenie narzuconego przez liberalizm podziału na sferę prywatną i publiczną. Na wyprowadzenie z prywatności skrzętnie przechowywanych tam tajemnic i wstydliwych momentów. Patologii rodzinnych, społecznych, środowiskowych i nie tylko. Ta sytuacja grozi jednak wyniesieniem plotki na wyżyny życia publicznego. Co też po części się stało. Zniesienie różnicy między tym, co prywatne i publiczne da się też zauważyć w feministycznym seksizmie ŕ rebours. Trzeci widzą znowu w feminizmie sposób na nową lewicę. Na tchnienie nowego ducha w przykurzone ideały wrażliwości, które w feministycznej formie znalazły swoje nowe, zaciekłe orędowniczki oraz niezagospodarowane jeszcze pola. Wydaje mi się, że to najbardziej trafna diagnoza. Choć nie warto być pochopnym. Warto po prostu zbadać problem bliżej, żeby nie ulegać dowolnym wyczuciom chwili, a uzyskać obiektywny obraz sytuacji. W tym celu wyposażyłem się więc w stosowne książki. W teoretyczną rozprawę Joanny Bator pt. Feminizm, postmodernizm, psychoanaliza, w feministyczną hermeneutykę życia codziennego Agnieszki Graff pt. Świat bez kobiet oraz w zbiór felietonów Kingi Dunin - Czego chcecie ode mnie, Wysokie Obcasy?. Żeby sprawdzić, co też tam siedzi naprawdę. W tym feminizmie.
Kołowroty języka Zacząłem od fundamentów. W końcu żeby poznać dom, najlepiej zacząć od piwnicy. Książka Joanny Bator jest tu sprzymierzeńcem. Ta wielce uczona feministka i chwali siostry, i trochę ironizuje, z jednej strony umacnia, a z drugiej jakby podpiłowuje gałąź, na której siedzi. Bator bada filozoficzne podstawy feminizmu. Widzi teoretyczny rozwój feminizmu z perspektywy jego ostatniego stadium, z perspektywy feminizmu w wersji ecriture feminine w wykonaniu Kristevej i Irigary. Bazuje przy tym na ogólnofilozoficznych podstawach tego ruchu. Jak wiadomo mniej więcej od połowy XX wieku, a może wcześniej, dokonał się w filozofii zwrot od paradygmatu świadomości do paradygmatu języka. Uznano, że ponieważ nie ma możliwości dotarcia do bytu samego w sobie, to trzeba po prostu zajmować się tylko tym, co jest manifestacją bytu. Trzeba zajmować się językiem jako prastrukturą, w której konstytuuje się rzeczywistość. Feminizm przechwycił to aktywistyczne założenie i urobił je do własnych celów. Nowoczesna filozofia języka w wersji feministycznej ma więc zgodnie z tym rozpoznaniem dwa podstawowe filary. Po pierwsze, czerpie naukę z dokonań psychoanalizy, wedle której przynależność do płci nie jest czymś akcydentalnym, a życie jednostki jest postrzegane przez pryzmat bycia „kobietą” lub „mężczyzną”. Po drugie, bycie „kobietą” lub „mężczyzną” nie jest w niej czymś danym biologicznie, lecz czymś narzuconym przez językowe formy symboliczne, w które wkracza aseksualne dziecko. Na dziecko czeka po prostu utkana sieć znaczeń, w którą zostaje złapane i poddane kulturowej opresji. Język jest tu więc operacyjnym narzędziem do wyrzeźbienia młodego mózgu wedle wzorów fallogocentryzmu, seksizmu i patriarchatu, które są w nim (języku znaczy) od wieków obecne. Co należy więc do feministek? Taka dekonstrukcja materiału apriorycznego języka, która da pole do nowej, swobodnej autoidentyfikacji podmiotu. Otworzy na nowo pole do pielęgnowania ideału kreacji i autokreacji, który tak bardzo został podważony w filozofii podejrzenia reprezentowanej przez freudyzm. Otworzy na nowo pole wolności do, wolności w znaczeniu pozytywnym. Zadaniem feminizmu w tej wersji jest więc taka dekonstrukcja języka, by zdjąć z niego represyjność kultury, by oddać głos kobiecie ukrytej pod grecką cywilizacją. Kobiecie z cywilizacji mykeńsko-myceńskiej. Feminizm w tym sensie obraca się więc wyłącznie w sferze symbolicznej i nie ma ambicji być praktyką społeczną, co miało miejsce na wcześniejszych etapach jego rozwoju. A raczej praktyka społeczna jest tu równoznaczna z praktyką językową. Praktyka jest tu bowiem dekonstrukcją języka. Jej celem jest więc swoboda różnicowania się podmiotu przez zdjęcie z języka aparatu opresji. Praktyka polega więc na wyłuskiwaniu z piekła języka podmiotu, który otrzymuje na nowo pole do kultywowania różnorodności nie poddawanej przemocy. Do uzyskania swobody ekspresji w języku, nad którym panuje, eliminując z niego wszystko, co może być pożywką dla przemocy. To odczarowanie języka jako celu pokazuje też nowe możliwości aktywności symbolicznej. O ile feminizm pierwszej fali miał na celu uzyskanie podstawowych swobód politycznych i społecznych dla kobiet, o ile feminizm modernistyczny próbował dotrzeć do tego, co specyficznie kobiece w kulturze i naturze, o tyle feminizm postmodernistyczny, feminizm trzeciej fali, w swych konsekwencjach ostatecznych anihiluje siebie jako teorię. Jako teoria nie ma bowiem już racji bytu, skoro jego podstawową konstatacją jest stwierdzenie nieprzekraczalnej różnorodności w świecie i tej różnorodności afirmacja. Skoro tak, to potrzebuje on nowych sposobów językowej afirmacji różnorodności w świecie. Przejść więc musi od teorii języka do praktyki językowej afirmacji i szukać narzędzia symbolicznego pielęgnowania różnorodności. Tym narzędziem jest literatura. Literatura w feminizmie trzeciej fali spełnia więc podwójną rolę w zależności od tego, czy jest to poezja czy proza. W poezji przekroczenie praw gramatyki, porzucenie referencyjności i zwrócenie się ku znaczeniu umożliwia „dotarcie do tego, co semiotyczne, a więc asymboliczne”, i co stanowi podstawę języka. Dzięki prozie z kolei możliwe jest oddanie różnorodności tego, co wykracza poza porządek symboliczny, a co dociera do kobiety napiętnowanej jej losem antropologicznym, jak Sylvia Plath czy Virginia Woolf. Dociera do miejsca, gdzie ociera się o powagę ludzkiego losu. To są podstawy, na których Joanna Bator ogłasza pogrzeb feminizmu w sensie teoretycznym i próbuje sprostać teoretycznemu postulatowi indywidualizacji w biernej, a nawet czynnej pochwale literatury. W końcowych fragmentach deklaruje ponadto chęć utrzymania różnicy między tym, co prywatne, i publiczne. Jakby opowiada się za feminizmem, który chce obracać się tylko w sferze językowej. Opowiada się więc za feminizmem symbolicznym pogodzonym z liberalizmem w sferze praktycznej. Ponieważ feminizm symboliczny jest pusty teoretycznie – nie ma innego wyjścia – Bator musi chwalić różnicę pomiędzy dekonstruującą praktyką symboliczną a liberalną praktyką społeczną. Musi więc chwalić dualizm teorii i praktyki. Co w przypadku akademiczki jest dosyć naturalne.
Pędzić kota komu trzeba O ile więc postulaty teoretyczne feminizmu w konsekwencjach wyprowadzanych przez Bator prowadzą do symbolicznej afirmacji różnorodności, o tyle w książce Agnieszki Graff jest inaczej. Opowiada się ona jednoznacznie za praktyczną walką z rozdziałem sfery praktycznej i symbolicznej. Generalnie jest książka Graff zręcznym przykładem hermeneutyki języka sfery publicznej, mediów i życia codziennego, przeprowadzonej wedle ustalonych skądinąd zaklęć i wskazówek. Dokonuje ona po prostu dekonstrukcji sfery zdrowego rozsądku, posługując się metodami wypracowanymi przez feministyczną teorię. Ma autorka zręczność językową i bystre oko do wyłuskiwania z rzeczywistości różnych paradoksów i faktów potwierdzających feministyczne założenia. Ma wystarczająco dużo entuzjazmu do tego, żeby angażować się w polemiki z różnymi męskimi szowinistami, co to próbują przeciwstawić się nawałnicy dżenderek. Ma więc dużo zapału generalnie. Jest to działalność, którą Kuhn nazywa rozwiązywaniem łamigłówek - sprawnym poruszaniem się po zbudowanym i zdefiniowanym paradygmacie. Jest w tym zręczność i umiejętność praktyki odczarowywania języka potocznego oraz kilka udanych analiz zjawisk popkultury i nie tylko. Z najbardziej znaną oczywiście analizą serialu Ally McBeal. Książka Graff ma więc tradycyjne wady i zalety publicystyki i eseistyki. Publicyści i eseiści transportują przez media to, co wypracowane w niszowych pismach naukowych lub kulturalnych. Korzystają z tych dokonań, popularyzując je i na nich się opierając. Podobnie Graff jest dłużniczką filozoficznych i światopoglądowych założeń feminizmu. Choć oczywiście jej książka ma pewne walory czytelnicze, których zazwyczaj tamte nie mają. Daje narzędzia do komentowania świata tu i teraz ze wszystkimi szykanami charakterystycznymi dla publicystyki. Jest to coś w rodzaju popfeminizmu, choć o wiele głębszego niż dokonania na przykład Domagalik. Tym, co jest dominującą w tej książce tendencją, jest próba rozmycia granicy między tym, co publiczne i tym, co prywatne. Bez przekraczania jednak pewnej granicy, która znika tak naprawdę dopiero w książce Kingi Dunin.
Sokolim wzrokiem w przód? Książka Kingi Dunin to zbiór jej felietonów publikowanych w Wysokich Obcasach. Wzbogaconych o dopiski dokonane post factum, już w czasie przygotowywania książki. Z racji miejsca ukazywania się, są one polem walki autorki o wolność, różnorodność i tolerancję. W książce Dunin rzucają się w oczy niektóre retoryczne stwierdzenia klasycznej frazeologii feministycznej. W rodzaju: cipa wymaga bezwzględnie dowartościowania; jako oświeceniowa postmodernistka w parzyste dni dekonstruuję, a w nieparzyste szukam obiektywnych i ogólnych wyjaśnień, najlepiej naukowych. Zdrowy rozsądek zachowuję na niedzielę; nie ma dość ostrego skalpela, żeby oddzielić to, co prywatne, od tego, co publiczne. Oraz wiele innych równie błyskotliwych, a nawet bardziej, myśli oraz bon motów. Jak wielokrotnie deklaruje Kinga Dunin, jej zadaniem jest poruszać się ze skalpelem po kulturze głównego nurtu i wycinać konsekwentnie, co bardziej wobec kobiet niesprawiedliwe i krzywdzące je schematy myślowe oraz narzucone przez kulturę patriarchalną wzorce społeczne. Do tego momentu więc podobnie wszystko jak Graff. Ale tylko do tego momentu, mniej więcej do 2/3 książki. Później okazuje się, że intencja Dunin idzie jednak chyba trochę dalej. Chodzi jej zdaje się też o to, żeby wyjść z zaułka gender i wypłynąć na szersze wody uniwersalnej wrażliwości, która dąży do tego, by pogodzić to, co prywatne, z tym, co publiczne. A więc można u Dunin znaleźć miejsce, w którym feminizm zamienia się w lewicowy uniwersalizm. Leży to tam, gdzie rozgrywa się po raz kolejny sprawa pogodzenia prywatnych dążeń i natury związanej z ciałem jako źródłem tego, co kobiece, ze sferą publiczną, regulującą życie jednostki przez ponadindywidualne prawo. W konserwatywnym czy neoliberalnym świecie traktującym wszystkich jako jednostki równoprawne nie ma bowiem zasadniczo miejsca dla kobiecych potrzeb macierzyństwa i rodziny chociażby. W tak urządzonym świecie mężczyzna zawsze wygra w konfrontacji z uwarunkowaną biologicznie kobietą – pisze Dunin. „Tam gdzie prawa pracownicze ... nie są należycie chronione, gdzie stale nie przeciwdziała się dyskryminacji, również tej pośredniej, gdzie nie ma nacisku na skracanie prawa pracy, gdzie nie ma elastycznego czasu pracy i możliwości dzielenia się etatem - tam zawsze w końcu zwyciężają mężczyźni. I dlatego też niemożliwy i nielogiczny jest feminizm neoliberalny. Wszystkie te wartości stoją w niezgodzie z logiką działania wolnorynkowego kapitalizmu nastawionego na zysk, któremu potrzebna jest tania i coraz tańsza, konkurująca ze sobą siła robocza. W tym wymiarze każdy feminizm musi być lewicowy. Musi też sprzyjać rozbudowie socjalnych funkcji państwa. Nie zawsze jest jednak tego świadomy”. Do czego więc dochodzi bojowniczka feministyczna w świecie neoliberalnym. Dochodzi do socjalizmu. Mimo skompromitowania jego idei przez postkomunistów. Ciekawe, jak zareagują na to te niezliczone tytuły prasy kobiecej, dla których feminizm był podstawową linią redakcyjną. Ciekawe też, co na to „Wysokie Obcasy” związane przecież z liberalną opcją Agory. Są już pewne reakcje po stronie lewicowości postkomunistycznej. Na przykład związany z tą opcją tygodnik „Przegląd” jakoś ostatnio wykazuje nadzwyczajną aktywność w publikacji materiałów na temat feminizmu i feministek. Czyżby postkomuniści zwietrzyli szansę na wzmocnienie lewicowych szeregów nowymi siłami? Być może nawet dobrze mierzą. Zapał feministycznych bojowniczek może okazać się tutaj przydatny, nie od dzisiaj wiążą się one instytucjonalnie z postkomunistami. Jest więc nadzieja na spełnienie feministycznego marzenia o koedukacyjnej toalecie, w której bezkarnie będzie można zaglądać do majtek koleżankom i kolegom. W bardzo szczytnym celu – socjalistycznym mianowicie. I tak feministki-postmodernistki stają się na naszych oczach ideowymi modernistkami-socjalistkami walczącymi o lepszy świat w imię wolności rozumianej pozytywnie. Jak tu nie wierzyć w ideę wiecznego powrotu? |