MAJ NIE JEST NASZĄ RZECZĄ ALBO O UMKLIWOŚCI WARTOŚCI LOKALNYCHSzanuję maj. Szanuję mianowicie dla wartości wiosennych. Ale mam osobiste prawo go nie lubić. Jest to miesiąc, w którym się starzeję. W maju dowiaduję się, że nie jestem Księżycem. Księżyc jest albo w nowiu, albo w pełni. Ja jestem i w nowiu, i w pełni. W maju jest mnie i więcej, i mniej. A jednak dziwny wynalazek, ta perspektywa. Każdy przybój, zależnie od niej, może okazać się odpływem. Maj psuje mi przyjemność pomieszkiwania w spolaryzowanym świecie wartości logiki formalnej. Nie jest to miesiąc ideologicznie obojętny. Przeciwnie. Maj zmusza nas do podjęcia swego rodzaju duchowej gimnastyki. Doroczny obowiązek maja osadza nas w systemie pojęć niepewnych, śliskich, chwiejnych, trzeszczących pod stopami i umkliwych. Oto na przykład w moim nieszczęsnym mieście rozwieszono plakaty wzywające tutejszy naród do wzięcia udziału w imprezach masowych z tytułu, jak czytam na jednym z rzeczonych afiszów, „majowego święta”. Pozwolę sobie zacytować jedno z haseł: „Maj dniem młodości w województwie śląskim”. Marzenie ściętej głowy! Trzeba odbębnić 31 długich, i coraz dłuższych, dni. Szkoda, że autorzy owych pustych hasełek są anonimowi. Powiedziałbym wam, kto jest płodzicielem tej śmiesznej rzeczy. Tak się jakoś dziwnie składa, że w maju się składa jakoś dziwnie. I to już z samego początku. 1. i 3. dnia tego miesiąca obchodzimy dwa święta – odwołujące się do ambiwalentnych systemów wartości. A przecież bliskie sąsiedztwo sprawia, że dni te zlewają się praktycznie w jedno święto. To tak, jakby sam kalendarz dawał nam lekcję pokory! W rzeczy samej w rezultacie owej komasacji świąt powstał twór, który w przestrzeni naszej codziennej egzystencji zatracił wszelkie cechy swoich substratów: Wielka Majówka. Fetujemy zatem jakiś Frühlingsgruss. Pozdrowienie wiosny. Enigmatyzm tego święta został posunięty do skrajności. Czcimy pamięć dwóch epok historycznych, które w porządku ideologicznym oznaczają systemy wartości wykluczających się nawzajem. Wielka Majówka to coniunctio oppositorum. Toteż mamy w rezultacie triduum uciechy sowitej i pozawerbalnej. Obchodzimy święta, które nas mało obchodzą. Nic dziwnego, że chcielibyśmy świętować lekko, łatwo i przyjemnie. Chcielibyśmy, idąc dalej, przeżyć ten miesiąc w jeden dzień. Chcielibyśmy przejść nad tematem maja do porządku, przewertować jedną dwunastą kalendarza, opędzić miesiąc jednym kacem. Nic z tego. „Wielka Majówka” to święto paradoksalne. Zaczyna się ono od lewicowego pochodu, kończy – mszą za ojczyznę. W międzyczasie zapala się i gaśnie niejeden grill, zapala się też i gaśnie kolejny paralogizm: internacjonalistyczna z ducha rocznica przystąpienia do UE zostaje spostponowana Dniem Flagi RP. Maj, ten nosiciel wartości chwiejnych, ten kunktator wśród miesięcy, postawił na swoim. Ta ostatnia okoliczność skłania mnie do wysnucia przypuszczenia, że za komuny było lepiej. Można było wszak albo bojkotować, albo chwalić. Nikt nam nie kazał rozdwajać jaźni. Nikt nam nie kazał nadążać za kierunkiem wiatru. Ale zaraz, czemu to za komuny było lepiej? Ano choćby dlatego, że rzeczona komuna jawiła się domeną wartości zmanipulowanych, co – jak uczył Zbigniew Herbert – można było poznać po tym, że dało się owe wartości wyrazić w prostacki sposób. A żyć w świecie wartości zmanipulowanych jest łatwiej. Do tego, jak sądzę, nawiązuje felietonista podpisujący się skromnym pseudonimem AnSa. Łatwiej za komuny, powiada ten mąż, było na przykład dziennikarzom. Zdaniem naszego publicysty, „wystarczyło być wiernym sobie i »puszczać perskie« do czytelnika, który był o wiele bardziej inteligentny niż obecnie i umiał czytać »między wierszami«”. Po ilości cudzysłowów poznaję pretensjonalizm tego tekstu, poświęconego upadkowi sztuki dziennikarskiej w naszym kraju. „Gazety teraz piękne – uskarża się AnSa – no bo polska poligrafia najnowocześniejsza na świecie. Znakomite kolory, cudowne makiety, wyborna jakość druku. To opakowanie, a w środku?” Gwoli ścisłości – dławi się nasz felietonista – w środku przeterminowana kiełbasa. Upadek ten zaczął się, jakżeby inaczej, wraz ze zmierzchem komuny: „oliwy do ognia dolało błyskawiczne zlikwidowanie dotychczasowej matki-karmicielki, czyli imperium RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH”. Tak, za komuny było lepiej. Oto właśnie pojąłem, czemu trud literacki (względnie publicystyczny) jest mi takim brzemieniem. Wtedy można było między, dziś trzeba pisać wierszami. AnSa, przybrawszy pozę owego proroka, który wołał na pustyni Negev, zawiadamia nas, jaką apokalipsą była dla debaty publicznej prywatyzacja koncernów medialnych. Komentarz, jak sądzę, nieodzowny: „imperium RSW PRASA-KSIĄŻKA-RUCH” w czasach nieodżałowanej PRL było, praktycznie rzecz biorąc, ostoją kapitalizmu i gospodarki rynkowej, bowiem to ogromne przedsiębiorstwo stanowiło w zasadzie własność prywatną. Jedynym właścicielem wymienionego imperium był proletariacki hegemon – PZPR. Pismo, w którym znalazłem cytowane powyżej wynurzenia, jest istotnie gazetą piękną. Szczęśliwym trafem nie muszę się roztkliwiać epitetami własnej produkcji. Wystarczy otworzyć cytat: „Znakomite kolory, cudowne makiety, wyborna jakość druku”. To opakowanie, a w środku? Właśnie. AnSa wydrukował swój tekst w pierwszym numerze „Nowego Zagłębia”, pisma mającego redakcyjną siedzibę jakieś 30 km od mej własnej rezydencji. Obowiązek zaprezentowania tej publikacji czytelnikom „Witryny” uważam za naturalny. Pierwsze pytanie: dlaczego „Nowe”? Wyjaśnia nam ten niuans artykuł wstępny redaktora naczelnego, Marka Barańskiego: pomysł wydawania czasopisma zrodził się wśród członków Związku Zagłębiowskiego (wydawca „Nowego Zagłębia”) w 2004 r., kiedy to lokalna prasa przeżywała kryzys: upadł mianowicie tygodnik „Nowe Zagłębie” i czasowo zostały zawieszone „Wiadomości Zagłębia”. Problem jest następujący: obydwa wymienione tytuły to, jeśli mnie pamięć nie zawodzi, gazeciska; co się tyczy zaś naszego magazynu, to z pełną ostentacją obnosi on na winiecie podtytuł: „czasopismo społeczno-kulturalne”. I właściwie jego nazwa winna brzmieć: „Nowe Nowe Zagłębie”. Jeśli już. W każdym razie liczyć na pęczki podobne inicjatywy w regionie byłoby ryzykowną rzeczą. A wspomniany region to Zagłębie Śląsko-Dąbrowskie: kraina dziwna, bowiem mająca ściśle wytyczoną jedynie zachodnią granicę. Zagłębie jest przeto niczym owa kula, której środek jest wszędzie, obwód zaś nigdzie; z tą jednakowoż różnicą, że obwód Zagłębia leży prawie wszędzie, początek natomiast przebiega wzdłuż górnego biegu dwóch rzek – Brynicy oraz Czarnej Przemszy. Wszystko, co na wschód od tej linii – zrozumiałe, że mocą arbitralnego poczucia przynależności do wspólnoty Zagłębiaków, która wydaje się wspólnotą serca – może być uznane za Zagłębie. Do takich przemyśleń skłania w każdym razie lektura bogatego działu historycznego „Nowego Zagłębia”, działu, który na pewno jest atutem tego pisma. Co do reszty, to jakoś mnie osobiście ona nie przekonała. Dział społeczny magazynu na pewno ubogaca monografia Fabryki Urządzeń Mechanicznych w Porębie i sensacyjne dzieje mleczarni w Pilicy. Dział kulturalny z kolei wydaje się zdominowany przez tematykę konkursów poetyckich: znajdujemy w numerze trzy artykuły poświęcone temu przedmiotowi. Czy normalna, zdrowa ryba może poczuć się, jak to powiedzieć, Zagłębiną? Zagłebiówką? A Hyperborejczyk? Widać tak, skoro jedna z dusz publikujących na rzeczonych „znakomitych, cudownych, wybornych” łamach poczuła się do zagłębiowskiej proweniencji w stolicy Jemenu, Sanie. Coś chyba jednak musi być na rzeczy z tymi gazeciskami w tle, bowiem dla prezentacji płodów Muz w sensie ogólniejszym niż terytorialne powołano – nie wiem, jak to nazwać: dodatek? wklejkę? – coś w każdym razie objętego paginacją pisma, a noszącego nazwę „Zagłębiarka: magazyn zagłębiony w kulturze”. Widać jednak dla naszego „czasopisma społeczno-kulturalnego” kultura – o ile nie ma ona certyfikatu lokalnej problematyki – wydaje się rzeczą wstydliwą, jakąś, słowem, ancilla politicae. Nie wchodzę w intencje redaktorów, powiadam tylko, jak wygląda rzecz z zewnątrz. A wygląda tak, jak wyglądał koń u Chmielowskiego. I to najdosłowniej w świecie, bowiem wydawcy postanowili obdarzyć potencjalnego czytelnika z Hyperborejów życzliwym udogodnieniem: po wejściu na stronę internetową „Nowego Zagłębia” możemy sobie ściągnąć archiwalne numery pisma w formie pliku pdf. Cóż, anonsuję: „Nowe Zagłębie” jest (chyba) dwumiesięcznikiem, wychodzi w Sosnowcu; drugi numer zgoła przypomina pierwszy; oczekujemy na trzeci. Zapamiętajmy w każdym razie hasło na dziś: „Maj dniem młodości”! Pierwodruk: Witryna Czasopism.pl data ostatniej aktualizacji: |