Cyrk jako katastrofaPragnącym się unurzać winienem zapewnienie. Na mojej abominacji można polegać. Proszę się tylko zapoznać z następującą historią. W młodzieńczych latach przeżywałem okres zaciekłej awersji do sztuki cyrkowej. Była to nienawiść nieprzejednana, pełna skrytobójczych urojeń, długotrwała, ckliwa i wcale przy tym nie mniej nonsensowna, niżeli w swoim czasie wydawał się jej przedmiot. To kolorowe oszustwo było moim osobistym wrogiem. W międzyczasie przewertowałem leksykon kochanek, nie znajdując jednak w owej księdze zadowalającego sformułowania pojęcia życiowej miłości, takiej na fest i amen, na zabój i grunt. Nic w tym dziwnego. Wszystko to było tylko cudzołóstwo. Miałem poślubioną nienawiść, nienawiść do cyrku. Jak to możliwe, perorowałem w bezdennej głębi ducha, zachwycać się czymś tak urągającym naturze myślącego jestestwa? Znajdować upodobanie w tej sztuce to jakby wydawać rozsądek na pośmiewisko. Przecież pierwszą zasadą cyrkowej filozofii – mówiłem dalej głosem wewnętrznym, na stronie i w didaskaliach – jest swego rodzaju egzystencjalna interpolacja. Zwierzęta są przyuczane do tego, ażeby naśladowały ludzi, ludzie natomiast zachowują się na modłę zwierząt. Ot i cała tajemnica cyrku. Istota tego widowiska polega więc na zezwierzęcaniu tego, co ludzkie, i uczłowieczaniu tego, co zwierzęce. Rzućmy tylko okiem na ów absurdalny korowód. Pies w okularach poprzedza kobietę-węża. Za tą z kolei postępuje brodacz z brodą. W ślad za nimi zaś podążają: bezzębny lew, wytrzebiony wielbłąd oraz bladolicy trickster z rękawami pełnymi karcianych wziątek. I to uporczywe bezguście wędruje sobie przez tysiąclecia jakby nigdy nic! Wszystko to immoralne i karygodne. Wszystko to uwłaczające powadze wszechbytu. W ostatecznym sensie cyrk oznacza gruntowną przemianę stanów i przyzwyczajeń. Osoby zwierzęce zachowują się niczym osoby ludzkie i odwrotnie. Wydaje się po prostu, że to intelekt zbłąkał. Zwróćmy tylko uwagę. Jeśli dorosły lew przy zdrowych zmysłach gotów jest strzyc uszami na każde zawołanie ziomala w cylindrze, to ja oddaję legitymację człowieka. Być wolnym – to być dzikim. Od tych, co smażą w słusznej sprawie, treserów różni tylko brak pożytku. Poza tym wszystko jest tak samo. Cała ta pożal się Boże sztuka opiera się na duchowym zniewalaniu bytów zwierzęcych, na doprowadzaniu ich do skrajnego nerwowego wyczerpania. I ta bałamutna egzotyka cyrkowych pseudonimów, ten upadły blichtr kostiumów, te świsty bicza, te nieszczęsne wiwisekcje na stosach pacierzowych ludzi i bydląt, to wyłamywanie kończyn w nadprogramowych stawach...! Zresztą, dobry Boże... Jacy artyści? Jaka sztuka...?! Grupa Ciang-Cing, skośnoocy wirtuozi trapezów. Mefistofeliczny maestro Tortellini od cylindra i królika. Drużyna atletów przyodzianych w pasiaste trykoty ujawniające co poniektóre szczegóły ich mniej lub bardziej atletycznej anatomii. Amazonka Aisza i klaun Tin. A w końcu fakir Al-Pradżapati, którego fujarka pobudza do erekcji konopnego węża (zawsze nurtowało mnie, dlaczego ów fenomen jakoś nie ma zastosowania do żadnych innych zwiotczałości tego świata). Przyznacie sami, że nie sposób przyrównywać tych godnych pożałowania fenomenów do faktów, które poznaliśmy za sprawą lektury dziewiętnastowiecznych traktatów o geniuszu i osobowości twórczej. Miałka powierzchowność cyrkowych efektów. Któż miałby czelność porównać je z owym gatunkiem ekstatycznej koncentracji: cechą nieodzowną w pracy literackiej, tej żmudnej tresurze drapieżnych liter? Tej woltyżerce ludzkiego ducha? Proszę mnie wysłuchać z najwyższą uwagą. Czyżbyśmy byli skazani na groteskę? Czy nie powinno być takiej areny, na której wystawiano by popis kompozycji wiersza? Może by w ten sposób szerokiej publiczności przeszła ochota nabijać się z poetów. Na widok cyrkowych fortalicji wzbierało mnie na torsje. I z całej duszy powtarzałem do utraty tchu logion Pascala: ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa. Błędem jest szukanie zbydlęcenia wśród dzikich plemion. Wystarczy pstrokaty namiot i widownia iluzjonisty. Ale na tym nie koniec moich zarzutów. Otóż jeśli jeszcze o tym nie wiecie, to dowiedzcie się, że artyści cyrkowi w pewnym sensie i zakresie utrzymują swój stan, godny najwyższego potępienia, z powszechnego opodatkowania pracowniczych pensji. Obok mianowicie tancerzy baletowych cyrkowcy zostali bowiem uhonorowani najniższym dopuszczonym przez ustawodawstwo wiekiem emerytalnym. I z punktu widzenia zwykłego poczucia sprawiedliwości społecznej nie byłoby w tym nic dziwnego. Wszakże ludzkie ciało, przymuszane przez lata do czynienia tak niezwykłych wygibasów i hołubców, musi ulec przyspieszonej degradacji. Z drugiej jednak strony nie ulega najmniejszej wątpliwości, że zaopatrzenie emerytalne artystów cyrkowych jest finansowane przez ogół obywateli. Czy w istocie nie oznacza to powszechnego świadczenia na rzecz zdegenerowanych gustów pewnej grupy ludzi, co do której mam niejakie podejrzenie, że gdybym nazwał ją zepsutą, owo sformułowanie stałoby się przekazywanym z pokolenia na pokolenie komplementem? Chodzi mi mianowicie o tych kretynów i potomków kretynów, co nie potrafią odróżnić szkoły magii od fabryki kalek i mutantów. Najniewątpliwiej tak musi wyglądać eschatologia ludzkiego intelektu: małpy skaczące po linach, połykacze ognia, tancerki w lubieżnych pozach. Groteskowa klaunada, żonglerka dla bezdusznego motłochu, woltyżerka dla pospólstwa. I proszę sobie wyobrazić. Wszyscy płacimy za ten nędzny produkt. Szukać upojenia w tej plebejskiej uciesze zdawało mi się kwestią przewiewnego mózgu. Ilekroć pomyślałem o kalekich duszach, czerpiących satysfakcję z owej pustej rozrywki, gotów byłem się nudzić ze zdwojonym wysiłkiem. Takie oto uczucia ogarniały mnie niegdyś na samo wspomnienie cyrku. Nie wiem tylko, czy w sposób dość przekonujący użyłem w tej opowieści czasu przeszłego. Gdybyście w każdym razie zapytali dzisiaj, czemu mogłem zawdzięczać ów młodzieńczy radykalizm, nie liczcie na to, że otrzymacie odpowiedź spełniającą kryteria użyteczności publicznej. Po prostu byłem młody. Młodość jest najlepszym usprawiedliwieniem. Właśnie dlatego, że nie jest nim wcale. A przecież dziś, sam parając się jakimś tam rodzajem twórczości artystycznej (świadectwem niechaj mi będzie niniejszy tekst), wiem doskonale, że nie może być sztuką nic, co by nie zgruchotało nam układu kostnego. W gruncie rzeczy o wartości dzieła artysty nie stanowi i nigdy nie będzie stanowił żaden poklask widowni, żadne wyprzedane na pniu nakłady, żaden zachwyt krytyki, lecz jego własny przetrącony kręgosłup. Jeśli po ukończeniu utworu odczuwamy jeszcze resztki fizycznego komfortu, pamiętajmy. Trzeba zdwoić wysiłki. Czując się przeto zwolniony z obowiązku pielęgnacji własnego majestatu, pozwolę sobie wysnuć domniemanie o przyczynie owego zacietrzewienia, jakiego doznawałem na widok plakatów cyrkowych. Człowiek wobec nich staje przeszyty wspomnieniem nieporadności własnego dzieciństwa – epoki pełnej lęków, kiedy to każdy dorosły spacerowicz wydawał się linoskoczkiem, a każdy kolarz – cudotwórcą. Jeśli wiemy, w czyich palcach obraca się świat, nic nas nie zwiedzie z drogi do zatraty. Piękna to metafora z tym dzieckiem, które musi obumrzeć, by pojawiła się, choćby w najniewinniejszym sensie, dorosłość. Jesteśmy umarłymi dziećmi. Nie sposób wykluczyć, że uprawianie jakiejkolwiek twórczości artystycznej – a w tej liczbie i twórczości cyrkowej – bierze swój początek ze zwyczajnej tęsknoty do stanu sprzed upadku w doskonałość. Czasem wydaje mi się, że wiem, co Kafka miał na myśli, radząc, by w pojedynku między nami i światem trzymać kciuki raczej za wygraną świata. Mówiąc najprościej, winniśmy być po stronie grawitacji, która kłopocze się losami istot czyniących rozbrat z równoważnią. Chciałem powiedzieć rzecz następującą. Naturalnym stanem rzeczy jest dla nas okazywać zupełną bezradność i najprostsze czynności wykonywać z mozołem. Być dojrzałym to znaczy utracić świadomość, że pełnia egzystencji jest domeną jestestw, które balansują na ostrzu brzytwy. Dorosłość to czarter, obłuda i cyrk. data ostatniej aktualizacji: 2009-02-20 01:07:50.995354 |