Krzysztof Sołoducha
Fabrykanci sensu. O ucieczce z pułapki konstruktywizmu
„FA-art” 2008, nr 4 (74)
Wedle Abrahama Maslowa na szczycie piramidy ludzkich potrzeb znajdują się potrzeby tożsamości oraz samorealizacji. Zgodnie z jego typologią centralnym problemem stawianym na tym poziomie jest pytanie o to, „jak żyć”, o to, jak zagospodarować czas od biologicznego wydarzenia, jakim są urodziny, do innego biologicznego wydarzenia, jakim jest śmierć. Co więcej, to pytanie o sens nadawany czasowi jest centralnym pytaniem odróżniającym człowieka od wszelkich innych istot, które nie mają możliwości dokonania refleksyjnego zwrotu wobec swojego własnego istnienia. A więc pytanie o sens jest czymś swoiście ludzkim. Podobnie, jak czymś wyłącznie ludzkim jest cierpienie i lęk metafizyczny z powodu braku sensu oraz potrzeba uzupełnienia o to ogniwo całościowego poczucia świata. Przyjmuje się nawet, iż poszukiwanie sensu jest jednym z podstawowych motywów ludzkiego wykroczenia poza przyrodę, poza czystą biologię i kołową koncepcję czasu opartą o cykle natury. Pytanie o sens jako cel jest zatem pytaniem o czas, o strategie, zastąpieniem koła przez linię, na końcu której jest punkt, będący odniesieniem dla tego, co jest pomiędzy punktem A i B, punktem narodzin i punktem śmierci.
Koło, spirala lub linia to są trzy, co najmniej, sposoby myślenia o czasie przeżywanym, a zatem człowieku i jego miejscu w świecie. Te figury przestrzenne służą jako metafory czasu.
W przypadku koła myślimy o życiu rozumianym jako element cyklu przyrody, powracający wiecznie w tej samej postaci zarówno w wymiarze jednostkowym, jak i pokoleniowym. Dla jednostki koło to przeżywane, czasowe cykle przyrody – wiosna, lato, jesień i zima, powtarzane co roku i nadające życiu naturalny rytm. Koło pokoleń to wpisanie się w sztafetę posiadania i wychowywania dzieci. Koło to także wiara w pewną wizję cywilizacji, w której różne tendencje powstają, rozwijają się, znikają i po pewnym czasie znowu powracają w zmienionej nieco postaci, pod innym szyldem, ale z analogicznym ładunkiem ideowym – kultura przypomina tutaj cykle przyrody. Koło daje możliwość skasowania manka sensu przez oddanie się temu, co jest specyficznie wyznaczane przez funkcje naszego ciała i spełniane przez nie zadania w systemie biologicznego przetrwania. A więc przez regulowanie sobie życia wedle tego cyklu, pokazanie, jak godzimy się z czasem przeżywanym w tym naturalnym cyklu przyrody przez zaakceptowanie jego praw i afirmację tego, co cielesne. Koło jest pogodzeniem się z perspektywą widzenia człowieka i generowanego przez niego trzeciego świata jako wpisanych w genetyczny redukcjonizm związany z wiarą, że warunkowanie zawsze przechodzi od dołu do góry, od tego, co niskie, do tego, co wysokie, od tego, co bliższe materii i biologii, a więc naszej struktury fizyczno-biologicznej, do tego, co jest sferą ducha i kultury. Jest to biologizm i materializm w formach naturalnych. Mówią one o tym, że warunkowanie w drugą stronę – od góry do dołu nie jest łatwe i częste, a nawet, że takie warunkowanie wymaga pogwałcenia w człowieku tego, co trwa w nim jak wdrukowane przez naturę.
W opozycji do tego rozwiązania kołowo-cyklicznego znajduje się wizja liniowa – wprowadzona do kultury europejskiej przez religie monoteistyczne. Czas przeżywany definiowany jest w nich jako linia rozwijająca się od momentu narodzin do śmierci, która jest odcinkiem na dużo dłuższej linii, jaką jest historia świata. Życie jest częścią czegoś, co nazywa się historią. Historia jest przy tym ciągiem wydarzeń, a więc światem nienaturalnym, oderwanym od przyrody, opartym na wykreowaniu nowego bytu nieprzynależącego do świata przyrody, do tego świata przyrody nigdy nieredukowalnego, bytu, który ma całkowicie inny status ontologiczny. Logika życia to nie logika przyrody, ale logika wydarzeń kreowanych poprzez ludzką aktywność – twórczość i pracę. Historia jest sztucznym światem, a podstawowym pytaniem filozoficznym w jej obrębie jest pytanie o to, czy wytwarzane wydarzenia mają jakikolwiek sens poza tym, że zmuszają nas do nich pewne uwarunkowania przyrodnicze, kulturowe i cywilizacyjne, w które jako pojedynczy byt w momencie narodzin jesteśmy wrzucani.
Uznanie życia za indywidualne zadanie, które rządzi się własną, immanentną logiką, daje jednostce prawo do poszukiwania własnej, osobnej ścieżki. Nie jest ona przy tym własna w tradycyjnym sensie narzucanym przez relację logiczną ogólne – jednostkowe, ale własna w historycznej relacji część – całość. W tym sensie jednostka jest zawsze produktem otaczającego ją systemu odniesień życiowych, wypadkową oddziaływań najróżniejszych czynników odciskających na niej swoje piętno, jej autonomia rozwoju jest przez te czynniki ograniczona. Ale z drugiej strony ma ona także prawo do historyczności, do kreowania własnej biografii jako wydarzenia, czegoś, co nie daje się zredukować wyłącznie do determinujących ją czynników, co nosi w sobie dumę kreatywnej niezależności świadomej tego, co jest największą tajemnicą historii – cudu twórczości. Świadoma swej mocy jednostka wprowadza do świata ludzi nową, niewytłumaczalną jakość – moc twórczej postawy. Pytanie o sens jest zatem pytaniem o to, czy biografia jako wyjątkowe, indywidualne wydarzenie musi poprzestać na tej wyjątkowości, czy też jednak daje się podciągnąć pod pewną ogólność i czy w związku z tym afirmacja jednostkowości i wyjątkowości nie prowadzi do poczucia zagubienia i samotności, a jedynym sposobem na pozbycie się tych uczuć jest wpisanie naszego życia w szerszą logikę zdarzeń. Źródłem generowania sensu jest owo podciągnięcie pod pewną ogólność. A pielęgnowanie wyjątkowości i jednostkowości okazuje się w tym sensie źródłem niepokojów egzystencjalnych, lęku i pustki związanych z poczuciem braku odniesienia do szerszej ogólności.
Z tej perspektywy pielęgnowanie indywidualizmu jest skrajną odwagą egzystencjalną, a oddanie się w łapy konstruktywistów jest ucieczką w ponadindywidualne, dane skądinąd sensy przynoszące ulgę przez wpisanie naszego istnienia w szerszy, zewnętrzny projekt. Z tej perspektywy problem konstruktywizmu może być rozumiany jako sztuczne sposoby kreowania świadomości społecznej przez podsuwanie ogólności, która pozwala na podparcie jakimś projektem lękliwej indywidualności. Czy narzędzia umożliwiające zredukowanie tego lęku zagubionej jednostki to środki humanitarne czy też żerowanie na wyższej potrzebie sensu? Tak jak zaspokajaniem potrzeb fizjologicznych zajmuje się dzisiaj cały, skomplikowany system kapitalistycznej specjalizacji pracy, tak potrzebą sensu rozumianą jako potrzeba samorealizacji, tożsamości, a także afiliacji zajmuje się daleko bardziej wyrafinowany system, jakim jest system produkcji światopoglądów. Co więcej, podział pracy zdecydował o tym, że tak jak, jako przeciętny konsument, nie potrafimy sami uszyć sobie butów, podobnie też nie potrafimy sami wyprodukować sobie sensu i musimy odwoływać się do jego zawodowych fabrykantów.
Czy ta działalność może zatem być porównywana do działalności producentów butów, bielizny damskiej lub też chusteczek jednorazowego użytku? Czy wpisuje się w logikę kapitalizmu, w której każda aktywność jest pewnym sposobem obsługiwania i kreowania natury ludzkiej z przynależnymi jej potrzebami? Potrzeba afiliacji, potrzeba samorealizacji, potrzeba przynależności okazują się z tej perspektywy równie realne, jak głód, zimno czy ból zęba. A zatem pracownicy sensu są tylko podobnym wytworem procesu podziału pracy, jak pracownicy przemysłu odzieżowego czy samochodowego?
Pracownik antykorporacyjnej instytucji okazuje się z tej perspektywy kolegą kapłana kościoła scjentologicznego, kudłatego satanisty czy hiperracjonalnego duchownego kościoła nauki. Czyżby wszyscy oni byli pracownikami na konkurencyjnych taśmach sensu? Oferującymi różnorodne produkty i recepty, segmentującymi sobie publiczność i rywalizującymi o jej najbardziej skuteczne przeciągnięcie na swoją stronę?
Sektor ten można podzielić na dwa co najmniej obozy. Jedni dokonują rozdziału sfery publicznej i prywatnej i uważają, że potrzeba sensu jest zagospodarowywana w sferze prywatnej, a ta publiczna jest domeną spontanicznej samoorganizacji. Generalnie są to wszystkie religie, które, przynajmniej programowo, swą działalność traktują jako wypełnienie potrzeby prywatnej i nie próbują rządu dusz traktować jako elementu politycznej rozgrywki. Inni nie rozdzielają tych dwóch porządków i uważają, że walka o sens powinna odbywać się w ramach wojny światopoglądowej i kulturowej, która jest elementem systemu demokratycznego. Dlatego walka w obrębie tego systemu staje się walką o rząd dusz.
Ale nie tylko. Kwestia konstruktywistycznego podejścia do tzw. świadomości społecznej od dawna wydaje się też fatum wiszącym nad naszym życiem kulturalnym. Pomimo że zawaliły się projekty społeczne oparte na przeświadczeniu, że ludzkie umysły są materią, którą da się kształtować zgodnie z wolą demiurgów informacji i ideologii, to jednak ciągle pozostały żywe hordy wyznawców „miękkiej metody” urabiania publiczności zgodnie z wolą symbolicznych panów strzelających z bata opinii przed ciemnym tłumem, który trzeba nagiąć do sobie tylko wiadomych kwestii.
Ta pedagogiczna działalność przybiera dzisiaj formy o wiele bardziej utajone niż wcześniej, kiedy frazesy sczytywało się z ust zawodowych propagandzistów. Potworni fabrykanci sensu czają się dzisiaj w duszach pozornie obiektywnych dziennikarzy i publicystów, w umysłach sfrustrowanych redaktorów, wśród znudzonych kampusowym życiem intelektualistów i naukowców czy też rozpierają się w głowach napalonych na tzw. nowoczesność reżyserów i zepchniętych na margines literatów.
Wiedzą oni, czują to i przeżywają, że nie ma wyjścia. Że tylko ten konstruktywistyczny driver pozwoli im przyłączyć się do współczesnego systemu komunikacji społecznej i wzajemnego dźwigania się dla tzw. kariery. Napędza komunikację zarówno w sferze marketingu, jak i polityki, rozrywki, jak i kultury. Jest jedynym ratunkiem w czasach, kiedy zrozumiano jak deficytowym towarem jest ludzka uwaga. I że jedynym dobrym sposobem na pozyskanie tej uwagi jest kreowanie stylu życia. Stylu życia, który jest atrakcyjny na tyle, że zostanie wykorzystany do pokrycia manka sensu.
Spotyka się dosyć często tego typu makiaweliczne postaci. I pal sześć dziennikarzy, pal sześć reżyserów, ale kiedy tak zaczynają myśleć pisarze i naukowcy, to już wieje grozą. Ich psim obowiązkiem jest bowiem demistyfikowanie fabrykantów sensu, a nie przechodzenie na ich żołd. Ich zadaniem jest przygotowywanie ludzi do życia na wolności, na własny rachunek, z ciężkim poczuciem mozolności zdobywania sensu. Wolność to trudny towar, ale na szczęście i wolność może stać się przedmiotem samorealizacji i wypełniaczem potrzeby sensu. A zatem skoro ludzie chcą być oszukiwani, więc ich oszukujmy, ale oszukujmy ich dla wolności. To chyba jedyna możliwość połączenia trudnej wiedzy o naturze ludzkiej z obowiązkiem przemawiania w imieniu milczącej większości. Tylko tak można naprawdę jej pomóc. Unikając pułapki konstruktywizmu.
I tu właściwie można powrócić do dziadka Nietzschego i pozytywnej interpretacji jego przekazu. Nam nie potrzeba niewolników spętanych przez ideologiczne sieci, zatrutych światopoglądowymi szczepionkami, przelęknionych i oniemiałych, nam potrzeba nadludzi, którzy własną twórczością mogą na własny rachunek stworzyć to, co najpiękniejsze –
niepowtarzalną, nadzwyczajną, historycznie-ponadhistoryczną indywidualność. Prawdziwy, pozytywny produkt wolności. Wielki, rozlewający się, nieogarniony kleks.
To jednak wymaga podjęcia na serio wyzwania, jakim jest wolność. Zaryzykowania wyjścia poza bezpieczne, ideologiczne kokony i sprostania niepowtarzalności. Podjęcia drogi, której jedynym sensem jest sam ruch. Europejczycy – twierdził w Buncie mas Jose Ortega y Gasset – nie potrafią żyć inaczej, jak tylko porwani przez jakieś wielkie, jednoczące przedsięwzięcie. Kiedy go brak, wyrodnieją, a dusze ich zaczynają ulegać rozkładowi. Czy ta diagnoza ciągle jest aktualna ? Miejmy nadzieję, że nie.
zobacz notę autora:
Krzysztof Sołoducha