Tadeusza Różewicza metafizyka kuchni i poezji„Kiedy zaczynam czytać, z miejsca wchodzę w konflikt z tak zwanym prawdziwym życiem, które w tym samym momencie wymaga, abym coś załatwił, do kogoś napisał albo gdzieś zadzwonił. Wycofując się z aktywnego życia, aby coś sobie na stronie przeczytać, wchodzę w maleńki konflikt z życiem i światem”. Tak się był wypowiedział Andrzej Sosnowski w rozmowie z Przemkiem Witkowskim zamieszczonej w „RED.zie” 2/2008. I się był wypowiedział słusznie. A nie tylko słusznie, ale i trafnie niezmiernie. I każdy tak zwany zawodowo czytający tudzież zawodowo piszący rację mu przyznać musi. Sam bym się tak wypowiedział i sam bym sobie przyznał rację, bo każdy nie tylko do własnej racji przyznawać się lubi, ale i jest głęboko przekonany, iż ją ma, inaczej by racją jej nie nazywał, a jakoś inaczej, nieracją jakąś, a po co komu nieracja, skoro ma rację. A bo czy to nie racja, iż Rzeczywistość wymaga? A bo czy to kto lubi, aby od niego w ogóle co wymagać? I to jeszcze takie nie wiadomo co, jak „tak zwane prawdziwe życie”? Gdybyż to jeszcze „samo życie” w całej ozdobie, a nie tylko „tak zwane”, ale kto je tam widział? Mickiewicz nawet tyle „całej ozdoby” widział i opisał, ile jej na Litwie zobaczył. A na Litwie, wiadomo, jak na Litwie. Tylko dziki, niedźwiedzie i słonie. A Mickiewicz słoniów nawet nie widział, bo te pochowawszy się zmyślnie, cicho w trawie sidziały. A jak Mickiewicz słoniów na Litwie nie widział, to ile on tam w ogóle „prawdziwego życia” widział? Tyle, szczerze mówiąc, ile my wszyscy. Czyli tyli, ili nic. Co nam się prawdziwym życiem bowiem zdaje, to wszystko iluzje, projekcje i fiksacje na idolach, jak powiadają szlachetni psychoanalitycy. Tym zaś się wydaje, że swoje iluzje, projekcje i fiksacje wykryli i precz odrzucili, inaczej by jakim sposobem nam nasze mogli palicem wytykać, sami będąc nimi omamieni i zafiksowani jak należy. Prędzej czy później „prawdziwe życie” i tak obali ich frajerskie konstrukcje. O ile „prawdziwe życie” w ogóle istnieje, albowiem, jak powiadam, nikt go na oczy jeszcze nie widział. A jak widział, to nie rozpoznał. A jak widział i twierdzi, że rozpoznał, to niech głupot nie opowiada, bo myśmy reszta nie głupsi i swoje, że nic nie wiemy, wiemy. Takoż i nie dziwota, że nieustannie z „tak zwanym prawdziwym życiem” w maleńki albo i nie maleńki zgoła konflikt wchodzimy, skoro nawet nie wiemy, z kim tańczymy, kiedy sobie chcemy „coś na stronie przeczytać”. „Życie i świat” nie odpuszczą, chociaż prawdziwego oblicza, szelmy, nie pokażą. Dlaczego jednak czytać tylko tak sobie, „na stronie”, a nie jakoś odważniej i wprost? I dlaczego miałoby to być – a niech mi się stolec wypsnie! – „wycofywanie się z aktywnego życia”? A czymże jest czytanie, jeśli nie aktywnością, i to – śmiem się twierdzić – aktywnością wyższego rzędu? Czyżby lepiej było, pod względem aktywności, miesić wapno, niż poczytać sobie w tym czasie, i bynajmniej nie na stronie, jakąś książeczkę, książkę, księgę, powiedzmy, Andrzeja Sosnowskiego? A choćby i kogo poetycko pośledniejszego? Odpowiedź wydaje się oczywista: poezja rulez! Czy jednak aby na pewno, że zadam swoje nudne pytanie? Po pierwsze, chodzi o dwa odmienne rodzaje aktywności, z zasady więc nieporównywalne (o ile „wycofanie się z aktywnego życia”, jakim jest „czytanie na boku”, w ogóle można nazwać aktywnością). To jakby zestawiać w jednym wartościującym szeregu rosół z makaronem, komplementy, kolor niebieski i – ma się rozumieć – poezję, jak to ironicznie uczyniła Noblistka. Po drugie, jeśli już owe aktywności ze sobą zestawiać – coś je przecież jednak łączy – to może ze względu na ich efekty? A czy efekty namiętnego czytania książek są zawsze pozytywne, jeśli najwartościowszym pozytywem nazwiemy – co czyni większość ludzi, niekoniecznie zresztą słusznie – osobiste szczęście? Śmiem twierdzić, że o ile pojedyncza choćby lektura jest takim samym doświadczeniem życiowym jak każde inne, a zatem wpływa w jakimś tam stopniu na kierunek rozwoju czytającego i jego drogę życiową („lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach”), o tyle kierunek tego rozwoju jest już sprawą nieobliczalną, co eo ipso czyni proceder czytania niebezpiecznym. (Osobiście nieobca mi jest myśl, że jednak wszystkie książki są zbójeckie). Jest jeszcze i trzecia możliwość. „Nic, co widzimy, słyszymy lub czego dotykamy, nie może być wyrażone w słowach, odpowiadających temu, co dane nam we wrażeniach” (H. Arendt, Myślenie). O ile literatura nigdy nie wyrazi rzeczywistości w sensie literalnym, o tyle rzeczywistość robić tego nie musi. Czyż wszelka – naśladującą ją czy nie – twórczość sama jest jej, rzeczywistości, częścią. To jakby mniejszy chciał połknąć większego, sam już przecież przez niego dokumentnie będąc połkniętym. Nic w naturze nie ginie, nawet taka śmieszna, jak ją niedawno nazwano: literaturka. A jednak wchodzimy jeden z drugim w ten „maleńki konflikt z życiem i światem”, mimo iż często przeradza się on w gigantyczny, kolosalny, monstrualny problem. Niektórzy z przyzwyczajenia, inni bo muszą, bo już za późno, a tylko nieliczni bo lubią – jak rosół z makaronem, komplementy itd. – bo przecież nie jak pieniądze, gołe cycki i władzę, jako że to inna para kaloszy. A na koniec coś na pocieszenie: „Odbierając kilka tygodni temu w Strasburgu Europejską Nagrodę Literatury za rok 2007, swoje przemówienie [Tadeusz Różewicz] poświęcił poetom, strasburskiej katedrze i... pasztetowi. Bo uznał, że mistyka i metafizyka kuchni oraz poezji są w duchowym jadłospisie człowieka równie uprawnione” [M. Urbanek, Wieża Ciśnień, 25.04.2008]. A skoro tako rzecze Tadeusz Różewicz... data ostatniej aktualizacji: 2009-02-20 01:21:29.087704 |