Wyznania grafomanaKonserwatywny krytyk sztuki i konserwatywny technolog instalacji sanitarnych, spotkawszy się ze sobą przed osławionym pisuarem Duchampa, zapewne zdziwiliby się, że ich tak bardzo różniące się umysły może zjednoczyć tak bardzo jednomyślna konsternacja. Odwrócony pisuar Duchampa to artefakt wadliwy podwójnie. Po pierwsze: wykorzeniony z intymnego kontekstu toalety. Po drugie: odarty ze statecznej (acz przy tym, sami przyznacie, nieco drobnomieszczańskiej, by nie rzec: filisterskiej) godności hydraulicznego utensylium. Czy można byłoby coś sfuszerować dokumentniej? Bardziej uchybić profesji? Coś bardziej spartolić, zbylejaczyć, schachmęcić, zdefektować? A jednak – chapeau bas – oto sztuka! Artysta nie przeciągnął ni kreski. Nie sprzeniewierzył się regułom perspektywy. Jedna z amerykańskich misji astronautycznych podjęła z powierzchni Księżyca zautomatyzowany aparat fotograficzny, pozostawiony tam przez poprzednią ekspedycję. Po otwarciu urządzenia znaleziono w jego wnętrzu kropelkę ludzkiego gluta z żywymi bakteriami, które przetrwały w surowych warunkach klimatycznych księżycowego pustkowia. Gatunek słynący ze swego zamiłowania do nauk eksperymentalnych zyskał przez to dwie cenne nauki. Życie w Kosmosie jest możliwe, a producenci kosmicznych bajerów żywią dla swych wyrobów wcale nie większy respekt niż wytwórcy badziewia za 4 złote. Chciałbym postawić taką oto kwestię. Czy partaczenie jest jednaką rzeczą w obrębie każdej profesji? Czy też każdy specjalista partaczy na swój sposób? Stosunkowo wiele zależy w tym względzie od rangi wytwarzanego dobra: czym innym jest usterka silnika pasażerskiego samolotu, czym innym – pęknięty papieros. Felerny spadochron może przyprawić użytkownika o zgrozę kompleksową, na szczęście przy tym efemeryczną, producenta natomiast zaprowadzić na salę sądową. Określenie „partacz” (czy też nieco dotkliwszy „partoła”) wskazuje na to, że wykonawca partackiej roboty podjął się swojego trudu na dziko, poza utartym i ustalonym rygorem dyplomów zawodowych i hierarchii cechowej. Partacz to amator w sensie zaledwie formalnym, sabotuje on nie tyle dyscyplinę pracy, ile raczej wilcze prawa korporacji. Tout court. Sam tytuł nie nakłada na partacza obowiązku niedbałego wykonania powierzonego mu obowiązku. Nazwa ta po prostu oznaczała niegdyś osobę świadczącą usługi rzemieślnicze poza cechem. Przyjrzyjmy się osobliwej procesji nieudaczników. Śpiewak, któremu słoń nadepnął na ucho. Początkujący stomatolog. Kat bez praktyki w zawodzie. Niedzielny kierowca. Sędzia kalosz. Szeroka rasa partaczy uprawiających wszelkie zawody budowlano-monterskie. Dyletancki ekspert. Ktoś oburęcznie leworęczny. Beztalencie i antytalent. Pacykarz. Bohomaz. Brakorób. Aktor z bożej łaski. Poeta, tylko głowa nie ta. Patałach. Fajtłapa. Tandeciarz. Fuszer. Szopenfeldziarz. Psuja majster. Wszystkie te epitety, jakkolwiek by były niechlubne, mają posmak dobrotliwie melancholijnej rezygnacji. Cóż – świat jest niedoskonały, ludzkie niedoskonałości wydają się więc nieuchronną konsekwencją niedoskonałości świata. Ale dlaczego nie sposób tego samego powiedzieć o grafomanach? U nauczycieli ceniony jest raczej liberalizm niż kompetencje. Archaizujące nieco przezwiska, takie jak „belfer” czy „bakałarz”, przysługują pedagogom cechującym się rygorystycznym stosunkiem do wykładanej dyscypliny. Trep, bukiet, bażant: takimi oto pieszczotliwymi zwrotami żołnierze służby zasadniczej określają swych zawodowych przełożonych. Owe sformułowania stanowią wyraz negacji totalnej, niekonstruktywnej, na koniec – odwzajemnionej. Żołnierze zawodowi rewanżują się bowiem poborowym podwładnym, nazywając ich „szwejami”; termin wskazuje na ograniczoną przydatność militarną i zupełną negację koszarowych rygorów; stan ten zresztą dla nikogo nie stanowi tajemnicy: z powołania można sobie być poetą, do wojska to nie wystarczy. Gad? Strażnik więzienny, klawisz. No comments. Jeśli chodzi o denominacyjne diminuenda w odniesieniu do zawodów wymagających swego rodzaju „iskry Bożej”, to obowiązuje zasada deprecjacji: nędzny chirurg to rzeźnik, lekarz – konował, gitarzysta – szarpidrut. Nie wszystkie zawody dopracowały się własnej terminologii na określenie profesjonalnej nieudolności i niedbałości. Zły kupiec to po prostu oszust. Jeszcze bardziej po prostu – bankrut. Podobnie fabrykant, hotelarz czy restaurator. Złodziejaszek z tzw. bożej łaski może wzniecić na obliczach zatrzymujących go funkcjonariuszy co najwyżej uśmieszek politowania. Od przestępcy oczekuje się zasiewu trwogi. Ktoś, kto psuje samo zło, ten podnosi zepsucie do kwadratu, marnotrawi marność, deprawuje nieprawość – a w końcu bierze występek w cudzysłów nonszalancji. Drobny przestępczy asortyment nie wstrząsa publicznym poczuciem bezpieczeństwa, lecz urąga publicznym gustom: przez swoje co najwyżej irytujące i często bezowocne przedsięwzięcia wystawia sam siebie na pośmiewisko. Jest godne uwagi, że podobny los spotyka autorów porażek artystycznych. Błąd w sztuce doskwiera tym bardziej, że od artysty oczekuje się maksymalnej precyzji: dzieło sztuki winno być niepowtarzalne (ów wyświechtany termin należy w dzisiejszych czasach rozumieć w ten sposób: produkt artystyczny nie podlega reklamacji). Tymczasem we wszelkich innych dziedzinach twórczości, wyłączywszy może chirurgię i sztukę rozbrajania ładunków wybuchowych, istnieje stosunkowa swoboda fuszerowania. Dziwne to i w pewnym stopniu niesprawiedliwe, że na tym świecie, gdzie nic nie funkcjonuje, jak należy, od artystów oczekuje się wzmożonej staranności. Chcą od nas finalnej finezji. Ani grosza mniej. A przecież doskonałość to pojęcie na swój sposób wulgarne. Najwyższa perfekcja oznacza również opanowanie trudnej sztuki dezynwoltury. Lapsus nie jest przybyszem z republiki przypadku. Jest gościem wyczekiwanym; poczętym we własnym łonie. Wykarmionym na własnych wysiękach i marazmach. Poprzez czynienie miejsca dla pomyłek manifestuje się gościnność świata. Można by rzec: oto byt się posunął. Psowacze tego najlepszego z możliwych mają swego patrona w samym Panu Bogu, który – jak zaręcza Talmud – zniweczył (używając własnych materiałów i narzędzi) 99 prototypów, zanim świat ostatecznie mu się udał. Swego nadwornego poetę, jak sądzę, w Brunonie Schulzu, piewcy wszelkiego rodzaju szarlatanerii i dyletantyzmów, nadużyć i wątpliwych manipulacji, pstrej bibułki, papier-mâché, lakowej farby, kłaków i trociny. Wyklinając na producentów wadliwych urządzeń, winniśmy mieć na względzie tych dwóch: i patrona, i piewcę. Oto paradoks gospodarki rynkowej: dobra są dobre i złe. Ukazałem jedynie czubek góry lodowej. Zdaję sobie z tego sprawę. Jeśli komuś zbrakło w tym tekście tak szlachetnych nazw, jak „trzymajścianę”, „garkotłuk”, „bałaguła”, sumituję się brakiem miejsca. Są – rzecz to oczywista – wyjątki. Grabarz i kat z reguły nie psują swej roboty. Można by wysnuć domniemanie, że ich czynności zawsze przynoszą pożądany skutek. Jest to domniemanie słuszne. Kat pozbawiony praktyki w zawodzie miał w swoich czasach wzięcie nie mniejsze, niźli mają dziewice w przybytkach płatnej rozkoszy. Paradoks rynku pracy. Mam nadzieję, że cel niniejszego tekstu stał się jasny. W odróżnieniu od wszystkich innych nazw, jakie język polski stosuje na określenie zawodowej ignorancji, termin „grafoman” w swym źródłosłowie nie nasuwa żadnych pejoratywnych skojarzeń. Więcej: nie sugeruje on absolutnie niczego. Możemy spać spokojnie. To paradoksalne, że Archimedes pozostał do dzisiejszych czasów autorem najbardziej spektakularnego odkrycia naukowego. Mam na myśli naturalnie potencjał anegdotyczny. Nikomu więcej sztuka ta nie wyszła. Odkryć naukowych dokonuje się dziś nie w wannie, lecz przed ekranem komputera. Albo w gigantycznym bunkrze pod Genewą, gdzie panują takie nudy, że fizycy rozpijają się w barach i układają piosenki, które docierają do list przebojów: I'm your Cernette, You're my Cernette... Archimedes wykazał, co traci ciało zanurzone w cieczy. Inaczej jest w wypadku twórczości literackiej. Człowiek zyskuje na ciężarze tyle, ile go wód opuściło... data ostatniej aktualizacji: 2009-02-20 00:07:58.233529 |