Niewczesne reflektacjeJadę sobie busikiem z Wrocławia do Legnicy, który nie busikiem jest w istocie, a nawet nie busem, ale wprost autobusem ten busik jest, którym pomykam sobie z Wrocławia do Legnicy, jak to mam w zwyczaju, a pomykam – wyobraźcie sobie – sam jeden jak ten Aleksander Fiut, nie licząc kierowcy, rzecz jasna, a tak pomykając sobie całkiem jeszcze preliminarnie, tj. u wylotu dopiero z tego miasta będąc, o którym powiadają, iż powinno zostać zburzone, mijam przykurczony jakiś autobus starodawny, mało miejsc siedzących mający, za to mnóstwo pasażerów solidnie umęczonych i do szyb poprzyklejanych, nieledwie łapkami wiosłujących niczym muchy w dzbanie winem opite, że aż mi się ich żal zrobiło i chciałem ich tu do siebie zaraz wołać, niechże się ludziska rozsiędą wygodnie w klimatyzowanym environmencie, niech se na telewizornię pospozierają, chociaż ta akurat do prądu ani satelity nie podłączona, ale zawsze, aż tu widzę, że nijak im pomóc ani dopomóc nawet nie mogę, bo im nie po drodze ta jazda ze mną jako przewodnikiem i dobroczyńcą, a może i wybawicielem – o ile nie kim gorszym – wypada, skoro tam Kamienna Góra jak wół za szybką od strony kierowcy stoi.
A tak im tam Kamienna Góra na tabliczce za szybką od strony kierowcy jak wół stoi, tak jaśnieje, tak lśni w błękicie, tak łopocze nieledwie na wietrze niczym dumna chorągiew, że im zaraz zazdroszczę i byłbym chyżo owe przepastne, owe zbytkowne, owe nieprzyzwoite klimatyzarium moje opuścił i w ich ukrop żałosny się wmiesił, iżby raz sobie pomknąć busikiem z Wrocławia innym jakowymś traktem niźli tym moim, tak długo już i skutecznie ucieranym, że aż utartym na amen.
(Utartych traktów nie lubię. Kto oglądał bieg żywota mojego obnażony od pasa w dół, ten wie, że nie tylko nie lubię, ale i nie praktykuję, jeśli nie muszę).
A przecież nie wszystko to jedno, skąd dokąd utartym czy nieutartym traktem wędruję. Jakie przestrzenie tym przemieszczaniem się nieustannym moim opuszczam i w jakie nieopatrznie się wdzieram. Pomiędzy jakimi miastami dola moja i niedola, obnażona od pasa w dół, drga niczym cięciwa napięta.
Albowiem dola moja i niedola nieobojętna jest miastu jako „przestrzeni kulturowej i swoistemu laboratorium przekształceń w kulturze”, jak się dowiaduję z lektur obowiązkowych (Elżbieta Rybicka, Geopoetyka (o mieście, przestrzeni i miejscu we współczesnych teoriach i praktykach kulturowych). Takoż i moje przemieszczanie się ustawiczne nie tylko pomiędzy miastami się odbywa, ale i pomiędzy laboratoriami (z których co najmniej jedno winno zostać zburzone). A nie tylko pomiędzy laboratoriami się ta moja podróż dokonuje, ale i między jedną a drugą kulturową refleksją, albowiem „refleksja nad miastem jest w gruncie rzeczy refleksją nad kulturą”, co w języku laboratoryjnych doświadczeń oznacza, iż „badanie miasta jest badaniem kultury” (ibidem), a czymże ja innym czas swój marny podróżny od kiedy pamiętam – tj. od lat siedmiu – zabijam, jeśli nie reflektowaniem się ustawicznym i zgłębianiem aż do trzewiów tajemnic miast moich pięknych, przeklętych, Legnicy i Wrocławia, Sodomy i Gomory, Jerozolimy Niebieskiej i Babilonu, choć ta ostatnia analogia taką peiperowską obrazową zasadą-przesadą jest tylko i bodajby jedli psie gówno którzy myślą inaczej.
Nieobca mi jest zatem ani „filozofia miasta”, ani „geografia kulturowa”, ani nawet „antropologia miejsca i przestrzeni”, nie wspominając o „geokrytyce” i pomijając „geopoetykę”. Wszystko to dawien dawna nieobce mi jest, choć wprzódy tak nazwanym nie było, czyli jakoby nie istniało. Jakoby nie istniało, a jednak nie tylko istniało, a jeszcze powoływało immanentne zagadnienia problemowe, jako to: „estetyzację przestrzeni”, „filozoficzno-literacką antropologię miasta”, „psychologię doświadczenia wielkomiejskiego” oraz „filozofię przestrzeni” na dodatek – jako załącznik, aneks lubo też apendyks, iżby nie było za zgrzebnie, czyli za nienaukowo, co znaczy: za głupio, a zatem za durno iżby nie było za bardzo.
Tak oto bawiąc raz w jednym wielkomiejskim mieście, raz w drugim małomiejskim, choć też przecież nie wsiowym, w dwóch naraz niejako miastach będąc, przeto jakowymś dwumiastowcem się mieniąc – toż może i bezmiastowcem jakimś osobliwym niedzisiejszym albo i dzisiejszym! – człowiek się od refleksji nad kulturą opędzić nie może, choćby się gałązką lebiody, a niechby i wiciokrzewem opędzał.
Ale atłasowa czapeczka ze srebrnym chwostem na czubku dla tego, kto zgadnie, czy tak tym badaniem i tą refleksją nad kulturą, i sobie samym w owej kulturze, i samą kulturą swoją i swojego myślenia nabuzowany człowiek mądrzejszy od tego nabuzowania się stanie, szczęśliwszy, lepszy niźli wprzódy, zanim się był nabuzował? Czy będzie wiedział, w jakim mieście (miastach) przyszło mu żyć? Czy je bardziej zrozumie, polubi, pokocha? Czy mieszkańcy jego miasta staną mu się mu bliżsi, bardziej sąsiedzcy? Bardziej ludzcy?
I czy na koniec – a zawsze niewcześnie – nie pozostanie mu tylko lament wysyłany w ciemność, skarga daremna niepocieszonego: „To błąkanie się w poszukiwaniu mojego domu było moim obłąkaniem. Gdzie jest mój dom? O to pytam, tego szukam i szukałem, a nie znalazłem”? (To rzekł Zaratustra). Albowiem prędzej czy później życie i tak obali nasze frajerskie konstrukcje, jak mówi poeta, czyli ja.
Mądrzejszy, głupszy, małolepszy czy lepszy, szczęśliwszy czy nie, miejski albo i wiejski – zawsze to podróż busikiem z Wrocławia do Legnicy szybciej upłynie, kiedy się człowiek nabuzuje jak trzeba. I ten jest pożytek z poezji. Tfu, przepraszam, z geopoetyki. data ostatniej aktualizacji: 2008-06-22 13:45:31.130399 |