Wytrysk nie wystarczy albo o poezji, która działa wsteczNiezależnie od rzeczywistych rozmiarów demograficznej katastrofy, hasło „Londyn” pozostaje wywoływaczem owego złożonego kłębowiska odczuć oraz przemyśleń, któremu można byłoby przydać nazwę narodowego koszmaru ostatnich lat. Jako że nolens volens skierowałem uwagę czytelnika ku zjawiskom natury archetypowej, od razu uściślam, że mam na względzie geografię mentalną. Londyn to nazwa miejsca przesiąkniętego mitologią. Ma ono jakoby mieć nieskończony zasób knajp, a w każdej z nich – niezliczoną ilość brudnych garów oczekujących z niecierpliwością na polskich pomywaczy. Ruch uliczny w tym mieście zdany byłby na całkowity chaos, gdyby nie bezinteresowna (bo jak inaczej nazwać robotę za minimalną stawkę obowiązującą w kraju?) odsiecz słowiańskich parkingowych. Gdyby zaś nie troska zastępu sarmackich hajzelpuców, stolica Anglii wróciłaby do ery rynsztoków. Mamy zatem i stajnię Augiasza, i labirynt Tezeusza, i jeszcze wywiedzenie z materii Prachaosu jasnego porządku dni i nocy. Londyn stał się dla Polaków miejscem nie tylko mitycznym, lecz także łączącym – z iście postmodernistycznym eklektyzmem – zasoby przeróżnych konwencji i toposów kulturowych. Jesteśmy dla mieszkańców tej metropolii narodem wybranym. Jesteśmy prawą ręką Opatrzności i przedmurzem kanalizacji. Byłbym ojcem truizmu, gdybym rzekł, że dzieje się to po kosztach etnicznego wyjałowienia ojczystego kraju. Boleję nad tym. Wcale nie mniej żałobliwie niż Minister Pracy i Marszałek Senatu RP razem wzięci. Choć zapewne nie aż tak profesjonalnie. O ile jednak w potocznej opinii istnieje wyobrażenie, że Londyn to swego rodzaju kolaps wchłaniający siły żywotne naszej nacji, to zawiadamiam, że nie jest to zgodne ze stanem faktycznym. Można się z powodzeniem posłużyć tym miastem dla celów turystycznych. Możemy się również pofatygować do Londynu, aby wydać własną książkę. Do czego zachęca tamtejsze wydawnictwo: Br@ndBook London Publishing Ltd (na pewnej liście dyskusyjnej spotkałem się z nazwą: Br@ndBook Londyn Publishing – termin wyjaśniający wiele). Wydawca deklaruje bezwarunkową otwartość na autorów, lecz muszę przyznać, że zaproszenie do publikacji przyprawiło mnie o dziką pasję. Cytuję tekst w dosłownym brzmieniu: „Jeśli kunszt artystyczny i temat twojej prozy lub poezji tryska oryginalnością i przesłaniem pomożemy ci je opublikować”. Sądząc przy tym z delikatnych aluzji czynionych przed redakcję, nie mamy tu do czynienia z otwartością bezinteresowną. Wytrysk, jednym słowem, nie wystarczy. Nie wiem, czy to za pierwszą, czy za drugą przyczyną, ale skorowidz wydanych tomów nie wydaje się imponujący. Przez dwa lata działalności Br@ndBook dopracował się zaledwie kilku pozycji książkowych. Ich lista przypomina nieco jedną z tradycyjnych potraw wigilijnych. Od oryginalnych pozycji angielskojęzycznych, poprzez przekłady z polszczyzny na ichni, aż po pierwodruki autorów polskich. Z grona tych ostatnich pozwalam sobie wyłuskać dwa nazwiska rzucające się w oczy ze swoistą natarczywością: Józef Baran, Adam Ziemianin. Flagowym przedsięwzięciem Br@ndBooka Ltd jawi się „RzeczPospolita KULTURALNA”, Miesięcznik Literacko-Artystyczny dla Polaków w kraju i świecie. Od stycznia 2008 r. wyszło już 6 numerów magazynu. Z wywiadu z redaktorem naczelnym Franciszkiem A. Bielaszewskim („Dziennik Polski”) dowiaduję się, że „reakcje na RPK od Australii przez Boliwię, Radzyń Podlaski były bardzo entuzjastyczne”. Czego jakoś nie sposób powiedzieć o reakcjach w takim np. Zawierciu. Osobliwością tego pisma jest bodaj to, że drukuje się właśnie w Radzyniu Podlaskim. Osobliwością piszącego te słowa jest natomiast to, że czepia się szczegółów, bęc. Coś mi się zwiduje (a powołuję się nadal na słowa cytowanego powyżej redaktora), że krąg odbiorców RPK kończy się i zaczyna na Pawle Huellem. Co może powinienem był przemilczeć. Ale jakoś nie przemilczałem. Przy tym wszystkim, co wypada nam uznać za naturalny żywioł pracy edytorskiej, Br@ndBook wziął na swe barki trud na pewno tytaniczny i kto wie, czy nie ryzykowny. Zamiarem ambitnego wydawcy z Londynu jest bowiem publikowanie polskiej literatury w tłumaczeniu na język angielski oraz promocja tejże na trudnym brytyjskim rynku. Jest w tym skądinąd szczytnym przedsięwzięciu pewien szkopuł. Zagadnienie owo można by przyrównać do przelewania zawartości jednej beczki Danaid do innej beczki Danaid. Obawiam się, że mamy do czynienia z takim gatunkiem czynności bezowocnych, przy którego wykonywaniu należy jeszcze zachować powagę. Obym jednak nie okazał się prorokiem. Oto bowiem jedna z realizacji owego brawurowego projektu zaowocowała zgoła niespodziewanym skutkiem. W ferworze działań edytorskich musiało dojść do niejakich przetasowań w sferach jak najbardziej metafizycznych. Udało się wskrzesić dwie zmarłe istoty ludzkie. Ale o tym w swoim czasie. Strona internetowa wydawnictwa wygląda aż nadto profesjonalnie. Dwujęzyczna, zaopatrzona we wszystkie opcje ułatwiające zakup wybranych pozycji, a także otwartą listę dyskusyjną. Jest kopia listu gratulacyjnego z kancelarii Marszałka Senatu RP Bogdana Borusewicza, są zapowiedzi, komentarze prasowe etc. Wszystko jest. Obawiam się, że nawet więcej. Cały problem w tym, że przypadkowym trafem znalazłem się w posiadaniu jednego z wydawnictw tejże oficyny. I jeszcze w tym, że z tego posiadania – przestałem posiadać sam siebie. Mam bowiem w ręku widomy dowód na istnienie życia pozagrobowego. Publikacją, którą tu przywołuję, jest anglojęzyczny przekład wyboru wierszy pszczyńskiego poety Wacława Kostrzewy noszący tytuł Two rivers (London 2007). Nie będę się wdawał w rozważania nad wadami i cnotami przekładu. Raz, że moja wiedza w dziedzinie sztuki translatorskiej jest pełna apollińskiego umiaru. Po wtóre: miałem honor zapoznać się z twórczością autora Two rivers i pod każdym względem podzielam zdanie Macieja Szczawińskiego, iż wiersze Wacława Kostrzewy są „jak czysty dźwięk dzwonu w niedzielny poranek”. O ile tylko Macieja Szczawińskiego definicja niedzielnego poranka i moja mają ze sobą jakieś punkty wspólne. Co nie jest aż tak nieuniknione, jak mogłoby się wydawać tym, którzy znają nas obydwóch. Jest jeszcze trzeci powód, dla którego wstrzymuję się od roztrząsania rzekomych powabów tłumaczenia poezji Kostrzewy. Nie po to zasiadłem do pisania tego tekstu. Nie wiem, czy to zaniechanie redaktora, czy też specyfika książek wydawanych w Wielkiej Brytanii, ale próżno błądziłem wzrokiem po stronie tytułowej w poszukiwaniu personaliów osoby ponoszącej odpowiedzialność za przekład. Dopiero w tekście translatorskiego copyrightu znalazłem w pełnym, acz mocno okaleczonym brzmieniu nazwiska trzech tłumaczek. Podaję ów tekst, nie roniąc ni literki: „© Polish to English translation by Sylwia Plath, Anne Sexton, Maria machnik Korusiewicz”. Dwie pierwsze poetki cieszą się zdecydowanie większą sławą niż ostatnia. Może dlatego, że nie żyją. Z dobrego serca przemilczam kwestię dwóch brutalnych błędów ortograficznych. Ale jak to się stało, że te dwie damy, niezbyt fortunne życiowo, o czym poucza lektura pierwszej z brzegu biografii, wniosły swój wkład w tłumaczenie wierszy poety, który debiutował w roku 1995, a więc odpowiednio w 32 i 21 lat po ich śmierci? W dodatku autora piszącego w języku, który nie był im znany? Tłumaczyć to zapewne należy tym, że nie sposób tego wytłumaczyć. Trzymam w ręku ten skromny – tym bardziej przez to porażający – dowód na istnienie życia pośmiertnego. Cóż mi teraz uczynić? Utopić się w dwóch rzekach równocześnie? Andrzej Sosnowski powiedział kiedyś, że arcydzieło to coś, co już było. Wacław Kostrzewa jest poetą wyciągającym konsekwentne wnioski z owego współczesnego niedostatku. Miast cedować obowiązek sławy na niepewną potomność, szuka akolitów wśród przodków. Osiągnął sporo, lecz największym jego wyczynem okazuje się to, że działa wstecz. data ostatniej aktualizacji: 2008-06-22 13:41:12.29922 |