Futbol jak literatura – literatura jak futbolI znowu nadszedł czas futbolowych mistrzostw, bo tak już świat jest urządzony, że cyklicznie takowy czas przychodzi. I znowu cały kraj ogarnęła futbolowa gorączka, potęgowana dusznym upałem. Na co drugim samochodzie powiewają flagi, podobnie jak na balkonach i w oknach domów, zdecydowana większość spotkań towarzyskich zaczyna się od komentowania ostatnich meczy, a kończy na rozważaniu szans naszych kopaczy w najbliższym starciu, wszystkie kompanie piwowarskie mają okres cudownych żniw (ale swoją drogą – kiedy nie mają?!). I znowu wszyscy żyją nadzieją, że tym razem już na pewno nasze orły pokażą całemu światu (w tym roku – całej Europie), że Polak potrafi, szczególnie, kiedy jest w gruncie rzeczy Brazylijczykiem jak Roger, że wreszcie Żuraw wzniesie się na wyżyny, że impreza skończy się dla nas radośnie. I znowu ludzie skłonni są do niebywałych poświęceń, aby zobaczyć występy biało-czerwonych albo chociaż wspomóc ich na odległość (nie chodzi wcale o gehennę, przez którą przejść musieli kibice, chcący zamówić bilety na Euro; mój sąsiad w bloku, który zazwyczaj nie raczy nawet wywiesić prania na balkonie, zostawiając tę trywialną i męczącą czynność żonie, przed meczem z Niemcami spędził tam ze dwie godziny, precyzyjnie mocując flagę na barierce). Wcale nie naigrywam się z kibicowskiego amoku – mnie samego on też ogarnia. Niecierpliwie czekałem na inaugurację Euro, rozdygotany wewnętrznie wsłuchiwałem się w pierwszy gwizdek meczu Polska-Niemcy, wykrzykiwałem słowa grube a sprośne, gdy w pierwszych minutach meczu Jacek Krzynówek w świetnej sytuacji przeniósł piłkę nad poprzeczką niemieckiej bramki… A gdy po tradycyjnie przegranym przez naszych orłów meczu popadłem w nastrój melancholijno-refleksyjny, zacząłem się zastanawiać, czemu właściwie od lat tak bardzo interesuję się piłką nożną, dlaczego kibicuję reprezentacji, skoro od wielu lat prawie nie kopię piłki a zajmuję się i żyję przede wszystkim literaturą? Wtedy dotarła do mnie – banalna być może – prawda: to dlatego że obcowanie z futbolem podobne jest do obcowania z literaturą, albo odwrotnie. Zarówno obcowanie z futbolem, jak i z literaturą zasadza się na oczekiwaniu. Przez długie lata czekałem, kiedy wreszcie nasi reprezentanci zdołają zakwalifikować się do imprezy o randze mistrzowskiej, a gdy wreszcie po latach eliminacyjnych upokorzeń zagrali w 2002 roku w Korei i Japonii, zacząłem czekać, kiedy wreszcie na mistrzostwach zdołają cokolwiek zdziałać, choćby wyjść z grupy (pomijam już wieloletnie oczekiwanie na grę polskiego zespołu ligowego w Lidze Mistrzów, bo na samo wspomnienie o tym zbiera mi się na płacz). Podobnie – jeśli chodzi o literaturę. Swego czasu oczekiwałem niecierpliwie (zresztą, nie ja jeden, choć znowu nie było nas aż tak wielu), kiedy wreszcie w naszej literaturze niepodzielnie panować będzie postmodernizm. Nie doczekałem się… Nieustannie czekam na nowe książki moich ulubionych autorów, na pojawienie się pisarza, który zabłyśnie jak supernowa i wywróci do góry nogami wszelkie literackie hierarchie, na prozę, która zwali mnie z nóg. Obcowanie z futbolem i literaturą wiąże się też nieodmiennie z rozczarowaniami. Największe futbolowe drużyny, istne dream teamy, maszyny do wygrywania w końcu kiedyś przegrywają. Piłkarskie megagwiazdy, które otrzymują prestiżowe nagrody i wzbudzają aplauz tłumów, których nazwiska widnieją na koszulkach noszonych z dumą przez setki tysięcy chłopców uganiających się za piłką po podwórka i boiskach, koniec końców bledną, albo nawet – wcale nie zdarza się to rzadko – odchodzą w niesławie; najlepsi bramkarze świata, zdawać by się mogło perfekcyjni, niezdolni do błędu, puszczają zawstydzające szmaty, które potem stają się hitami internetowych stron ze śmiesznymi filmikami. Ale to jeszcze nic, można to uznać za drobne rozczarowania, niewarte większej uwagi. Najbardziej dojmujące i dotkliwe są rozczarowania fundowane mi przez ulubioną drużynę ligową, którą – właściwie z bliżej nieokreślonych powodów – ukochałem nad życie i której kibicować będę aż po grób, nawet wtedy gdy stoczy się ona na samo futbolowe dno (oby to się nigdy nie stało!), a oglądanie „wyczynów” jej zawodników będzie masochizmem w czystej postaci. A w literaturze? Nieomal ciągłe narzekania na kondycję naszej literatury, przezywanie jej „literaturką” dowodzi, że zainteresowanie literaturą generuje liczne rozczarowania. A nieustanne westchnienia do mitycznych arcydzieł? A głębokie jęki, które wyrywają mi się z gardła, gdy mój ulubiony autor ewidentnie schodzi na psy? A składane wielokrotnie samemu sobie obietnice, że już nigdy nie zaryzykuję sięgnięcia z ciekawości po książkę debiutanta czy pisarz całkiem nieznanego, bo najczęściej po lekturze tekstów takich autorów mam dojmujące odczucia, że zmarnowałem czas, który można by spożytkować o niebo lepiej (na przykład oglądając futbolowe finezje i fajerwerki w wykonaniu piłkarzy ligi hiszpańskiej). Tak, bez dwóch zdań, ktoś, kto decyduje się na stały kontakt z literaturą musi być twardy i odporny na stres niczym defensywny pomocnik drużyny grający radosny futbol ofensywny. Z tego, co napisałem powyżej, mogłoby wynikać, że oglądanie piłki nożnej i stałe obcowanie z literaturą, to zajęcia z gatunku ponurych i upierdliwych. O, nie, nie, nie. Otóż, futbol i literaturę łączy coś jeszcze: mają wprost hipnotyczną moc przyciągania. Dlatego nawet po serii dotkliwych i haniebnych porażek mojej ukochanej drużyny oglądam kolejny mecz w ich wykonaniu, modląc się w duchu, aby wreszcie coś im się udało (cokolwiek, choć jedna składna akcja). Dlatego nawet znużony lekturami w sposób niewyobrażalny, zaglądam jednak do księgarni w poszukiwaniu nowości. Czasami wyklinam futbol i literaturę, co nie zmienia, że kocham zarówno futbol, jak i literaturę. Chyba na tym to wszystko polega. data ostatniej aktualizacji: 2008-06-14 21:28:34.290003 |