MASZERUJ ALBO EMIGRUJ!Jak co rano zaparzyłem sobie kawę, zjadłem drożdżówkę, potem zapaliłem papierosa i zacząłem przeglądać gazetę, a wtedy dotarło do mnie, że dziś, 26 kwietnia, przejdzie przez Kraków Marsz Tolerancji. To znaczy, niby już o tym wiedziałem, bo pewne zacne katolickie stowarzyszenie (nazwę przemilczę) ładnych parę dni wcześniej oplakatowało całe miasto, przestrzegając przed zalewem „homoseksualnego barbarzyństwa” (na Boga!!! – który to już zalew barbarzyństwa ponoć mi zagraża!? Już dawno powinno mnie zalać, skutecznie i nieodwołalnie, bo z pływaniem u mnie cienko). Ale wypadło mi to z pamięci. I nic dziwnego, na żadne marsze nie chadzam, wystarczy, że popełniłem ze dwa czy trzy tak zwane błędy młodości (choć właściwie dzieciństwa) i maszerowałem w pochodach z okazji święta 1 maja za nieboszczki Ludowej. Wystarczy mi tego maszerowania na resztę życia... Co tu kryć, organizatorzy marszów i pochodów, manif i manifestacji, działacze ruchów takich czy siakich nie mają za mnie pożytku i raczej mieć nie będą. Tak, przyznam szczerze, bardziej od problemów tej lub innej mniejszości, tragedii takiego czy owego kraju gnębionego przez kraj inny, zajmują mnie kłopoty kolegi X i rozterki koleżanki Y. Bliższa koszula ciału? Pewnie trochę tak. Albo zwyczajnie nie mam w sobie dość sił, zdecydowania i pewności własnych racji, aby próbować naprawiać zły świat. Mniejsza o to, miałem przecież pisać o gejach... Tym bardziej że gdy klepię te zdania, marsz już trwa, być może mają miejsce jakieś haniebne i gorszące ekscesy, łysi leją gejów albo geje naparzają łysych (odkąd podczas pewnej manifestacji pacyfiści spacyfikowali jednego wszechpolaka, wszystko zdaje się możliwe), nie wiem, dowiem się pewnie z najbliższych wiadomości. Właśnie geje i ruchy gejowskie... Swego czasu Michał Paweł Markowski, z którym przeprowadzałem wywiad, powiedział: „Muszę pisać, aby przekonać się, co sądzę o literaturze, filozofii czy świecie”. Wykorzystam tę metodę, aby sprawdzić, co myślę o gejach i ruchach gejowskich. Bo mam z tym pewien problem (co pewnie odbije się na moim felietonie – już się odbija – rozchwianym, zwichrowanym, grzęznącym w dygresjach). Choć do niedawna – nie miałem. Spotykałem się ze znajomymi gejami, rozmawialiśmy o tym i o owym, ale raczej wcale nie o smutnym jak oczy spaniela losie gejów w naszym niespecjalnie tolerancyjnym społeczeństwie. O gejach i ruchach gejowskich zacząłem myśleć bardziej intensywnie, gdy przez naszą prozę wątłą strużką zaczęła płynąć proza gej/les. Cóż, taki los krytyka, który powinien mniej więcej znać się na wszystkim, mieć poglądy, najlepiej wyraziste, ostre jak skalpel. Zacząłem je więc ostrzyć, ostrzyłem długo i z mozołem. I co? I właściwie nic, co poświadcza ten felieton. Zacznę od generaliów, bo dlaczego nie. Generalnie jestem za tym, aby każdy korzystał z maksimum wolności, żeby robił, na co ma ochotę – oczywiście, nie łamiąc przy tym podstawowych praw i nie depcząc wolności innych. Ktoś chce kształtować swoje życie wedle wzorca stworzonego przez pradziadów? A niech kształtuje, na zdrowie. Ktoś chce ten wzorzec kontestować? Proszę bardzo, może wymyśli coś ciekawszego. Ktoś chce wziąć ślub z papużką falistą? Może nie od razu w kościele, ale czemu nie... I tak dalej. Generalnie więc powinienem popierać działania gejów, którzy starają się poszerzyć obszar swojej wolności. Ale gdy zaczynam się nad tym zastanawiać, od razu jakiś złośliwy diablik zaczyna mi szeptać w tyle głowy: a czemu właściwie miałbyś popierać ruch gejowskie, może warto by dopomóc choćby jąkałom czy garbatym, którzy od gejów mają zdecydowanie gorszy PR? No tak, sprawa jednak wcale nie jest taka prosta, skoro w moim – literackim i około literackim – światku ktoś, kto nie chodzi na marsze, na które pójść wypada, nie przypina sobie znaczków, które przypiąć we właściwym momencie należy, jest personą wielce podejrzaną, a nawet personą non grata. Bo albo jest – i to jeszcze pół biedy – nieczułym głupkiem, który w ogóle nie czai, co wokół niego się dzieje, nie rozumie, że ci, którzy maszerują podczas manifestacji, walczą także o jego wolność, albo też – i tu już kończą się żarty – wielce podejrzanym prawicowym oszołomem, którego należy obchodzić szerokim łukiem. Inaczej rzecz ujmując, w moim światku coraz wyraźniej dominuje zasada: maszeruj (razem z nami) albo emigruj (z naszego środowiska). Innej opcji – jak mi się zdaje – nie ma. Dobrze, może nawet koniec końców wykrzesałbym z siebie trochę energii i pomanifestował to i owo, choćby dla świętego spokoju, bo akurat święty spokój jest dla mnie dosyć istotny. Zwykle jednak, gdy tylko zaczynam rozważać taką możliwość, zaraz znowu odzywa się w mojej głowie złośliwy diablik i zaczyna czepiać się szczegółów. Czemu miałbyś występować w obronie prawa gejów do małżeństw, skoro w ogóle do instytucji małżeństwa podchodzisz ze sporym dystansem, pyta, jak sądzę, retorycznie. I zaraz dorzuca, a dlaczego masz niby starać się, aby geje mogli wychowywać dzieci, jeśli tak zwane posiadanie potomstwa wcale nie jest twoim życiowym priorytetem? Nie wiem, dlaczego miałbym się mieszać do tego wszystkiego, moim poglądom na temat gejów i ruchów gejowskich wciąż daleko do ostrości skalpela. Wiem jedynie tyle, że im więcej w literaturze gej/les jest ideologii, tym ona jest słabsza. Tyle tylko... W wiadomościach podają informacje z frontu, to znaczy – z marszu. Tym razem obyło się bez większych ekscesów, choć i tak jakiś aktywista narzekał, że jeszcze bardzo daleko nam do standardów tolerancji obowiązujących w krajach Zachodu. I wtedy przypomniała mi się anegdotyczna dygresja albo dygresyjna anegdota – jak kto woli – a propos sławnej tolerancji na Zachodzie. Był leniwy, wiosenny, niedzielny wieczór. Raczej nijaki. Zaszedłem do Lokatora. Nie działo się zbyt wiele, Krystian nudził się za barem, trzy młode kobiety plotkowały zawzięcie – ot, spotkanie psiapsiułek. Usiadłem, wyciągnąłem laptopa i zacząłem bez pośpiechu klepać tekst, bo zawsze mam jakiś tekst do wyklepania. Nadal nie działo się zbyt wiele, ale do czasu. Jedna z kobiet wyszła, a wtedy dwie pozostałe zaczęły się najpierw przytulać, potem całować, intensywnie, coraz bardziej, miziając się tu i ówdzie. Popatrywałem na nie znad ekranu, nie będę się tego wypierał, w końcu niezbyt często zdarza mi się widywać całujące się kobiety, a widok to bardzo malowniczy. Po jakimś czasie do Lokatora wmaszerowała niemiecka wycieczka, w której większość stanowili młodzi mężczyźni. Stawiałem na to, że nie zwrócą zbytniej uwagi na miziające się kobiety, w końcu u siebie mają nie takie widoczki (ponoć). A tu niespodzianka, Niemcy obsiedli sąsiednie stoliki, popijali piwo i gapili się na nie, jakby pierwszy raz w życiu widzieli podobną akcję. Komentowali oglądaną scenkę, a jakże, przynajmniej tak mi się wydaje, bo gadali po niemiecku, a jak – jak już kiedyś pisałem – po niemiecku ni w ząb. Kobiety na chwilę przerwały pieszczoty, popatrzyły na Niemców, a potem spokojnie, jak gdyby nigdy nic, wróciły do swoich przyjemnych zatrudnień. Ja zaś wróciłem do zatrudnień mniej przyjemnych – klepania kolejnego tekstu. Pierwodruk: Witryna Czasopism.pl data ostatniej aktualizacji: 2008-05-25 15:53:25.090481 |