RANKING LITERÓWEKStaruszek Zygmuś Freud w Psychopatologii życia codziennego notuje wzruszającą uwagę: „Jest to wprost zdumiewające, że pociąg do prawdy jest u ludzi o wiele silniejszy, aniżeli to zazwyczaj przyjmujemy. Następstwem mego zajmowania się psychoanalizą jest to, że nie umiem już kłamać. Ilekrotnie usiłuję, popełniam jakiś błąd lub inne czynności pomyłkowe, przez które (...) zdradza się moja nieszczerość”. Jako że zgodnie z pewną utartą idée reçue (i teologią św. Augustyna) błądzić jest rzeczą ludzką, za cechę arcyludzką (acz zdaję sobie sprawę, że nie jest to zgodne z duchem tradycyjnej lektury autora Allzumenschliches) należy uznać niemożność wykonania jakiejkolwiek czynności zgodnie z uprzednim założeniem. Uważajcie na kompanijne ciury i wiecznych studentów. Może kiedyś będą potrzebować adiutantów. Błąd jednak błędowi nierówny. Pomyłki w tekście zaliczają się do tych mniejszych. Ale też są milutkie. Czym są literówki w dobie powszechnego stosowania edytorów tekstu? Wychodząc z założenia, że problem istnienia – bądź nieistnienia – idealnie skrupulatnego redaktora jest przy dzisiejszym stanie dociekań metafizycznych problemem nierozwiązywalnym, rzekłbym jeno tyle, że błędy wynikające z digitalizacji pisarskiego rzemiosła w większym zakresie pełnią funkcję acte manqué (tzn. błędu znaczącego, interpretowalnego; nomen omen chwilę temu napisałem: „fukcję”) niż zwykłej inwersji, do jakiej przyzwyczaiło nas stulecie obcowania z maszynopisem. W końcu wszak troskliwa opieka autokorekty sprawia, że pomyłki w elektronicznym tekście są nieczęste i pachnące niczym chuch hipopotama. Ryzykowne byłoby twierdzenie, że literówki stanowią część duchowej spuścizny ludzkości. Wszelako gdyby doszła do skutku opiana ze wszech stron przez zimnowojennych autorów s-f powszechna katastrofa gatunku, gdyby w konsekwencji po hominidach ostały się tylko biblioteki, wówczas to domniemany (z innego paragrafu) ufoludek, przejrzawszy to i owo, zanotowałby w swym dzienniku pokładowym rzecz następującą: „te oto osobliwe stworzenia cechowało dążenie do ideału”. Tyle ufoludek. Moim skromnym zdaniem literówki są jedynym dostępnym dowodem na to, że doskonałość jest dla nas kwestią nie odruchu, lecz dyscypliny. Poniższy tekst może się wydać podszyty złośliwością. Od razu więc zastrzegam. Ktoś, kto w początkach pracy z edytorem tekstu nie zebrał demonicznego żniwa kombinacji klawiszowej Ctrl+A, niechaj uzna siebie za emocjonalnie niegotowego do czytania tego felietonu. Wyobraźmy sobie, że jakiś niezbadany pech uczynił nas redaktorem. Otrzymaliśmy od autora tekst w formie pliku z kanonicznym rozszerzeniem. Niezmącona i baczna lektura pozwoli nam odkryć w tekście ślady autorskiej mordęgi. Edytory mają swoje mechaniczne prawa. Zdarzają się autorzy, którzy dla zastosowania niezbędnego w obcojęzycznych wtrętach umlautu czy też accent aigu zmieniają styl czcionki całego akapitu. W efekcie po kilkakroć przejawi się w tekście tajemniczy interlingwistyczny Kuûpieæowski, nim błąd zostanie wychwycony i skorygowany (na Kuśpiełowskiego). Ale to jeszcze nic. Jeśli łatwowiernie korzystamy z opcji automatycznego podpowiadania zakończenia wyrazów, zaczyna być naprawdę wesoło. Największy niepokój budzą wszakże we mnie spacje pozostałe nie wiedzieć (lub raczej wiedzieć) w jakim celu tuż po kropce wieńczącej akapit. Znając sposób funkcjonowania edytora tekstu w trybie zaznaczania (no i sposób funkcjonowania autora w tym samym trybie), pozwolę sobie na przypuszczenie, że obydwaj – i edytor, i autor – kierują się w tym wypadku identyczną bezmyślnością. Czym jest spacja po akapicie? Rezultatem zawartego po raz dziesiąty tego samego dnia kompromisu między chętką na skorzystanie z usług podręcznego rewolweru a nad pozór niełatwym zniweczeniem ochwaconego zdania? Wzbraniam się przed ferowaniem hipotez. Przywołanie pełnego obrazu tej rozpaczy, wysmaganej wichurą niepewności, spowodowałoby, że czytelnik zwątpiłby w sens spożycia przynajmniej trzech najbliższych posiłków. W problemie owej spacji zawiera się cała dramaturgia twórczości piśmienniczej. To nieznośne zgliszcza i niepewność konkluzji. To autoportret grafomana. Nie łudźmy się przy tym wcale, że to, co się obróciło w perzynę, mogło być intrygujące. Tak naprawdę intrygujące są nasze własne dociekania. Trzeba być wdzięcznym. Tego nie zastąpi żadna pornografia. Bywa, że w gąszczu tekstu natrafiam na akapit różniący się od pozostałych. Zmienia się margines, interlinia, zmieniają wcięcia. Czasem nawet rozmiar czcionki czy – nie daj Boże! – skrypt. To zjawisko mogłoby przekonująco wyjaśnić, dlaczego czytając teksty autorów publikujących obficie, miewam czasem odczucie bliskie déjà vu. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że niektóre z tekstów tychże autorów to bracia syjamscy. Nie chciałbym, przeto mówię. W tym miejscu dochodzimy do sedna redaktorskiego rzemiosła. Sprawa jest bardzo prosta. Część z tych pomyłek należy zostawić. Każdy szanujący się korektor winien zdać sobie sprawę z tego, że chwila drzemki nad tekstem to element jego misji. Otóż bywa i tak, że błędy w postaci przybliżonej powyżej przenikają do całkiem szanujących się tekstów. Zachęcam do zwrócenia uwagi na subtelności dwóch następujących przykładów z ostatniej mej praktyki czytelniczej. W 3-4 numerze „Studium” z 2007 roku Ewa Sonnenberg przeprowadza wywiad z profesorem Władysławem Stróżewskim (W poszukiwaniu logosu). Sam wywód jest tu kwestią drugorzędną. Gdyby poszukiwania logosu zafrapowały kogoś tak, że nie mógłby już wytrzymać, polecam recenzję Grzegorza Wysockiego z nr. 4 (206) tutejszej „Witryny”. Pozwolę sobie wyłuskać jeden rodzynek z tekstu. Na stronie 130 naszego pisma prowadząca rozmowę zadaje następujące pytanie: „Czy nie uważam Pan, że kartezjańskie »ratio« staje się jakby niewystarczające?”. Nie jest to wielki problem. Przyznaję. Z drugiej jednak strony pytanie to znakomicie oddaje duchowy klimat owej rozmowy, uporczywie obracającej się wokół imponderabiliów. A tak na marginesie: poleciłbym tę ryzykowną formę gramatyczną przeprowadzającym wywiady literackie. Zapewne się przyda. Czy nie uważam państwo, że byłaby to formuła w jakimś sensie orzeźwiająca? A oto i druga historyjka z bykiem w tle. Równie smakowita. Otóż jak się okazuje, nawet w dziedzinie przekładu literackiego, pełnej zdradliwych subtelności, mogą się przytrafić zdarzenia przywodzące na myśl gwałt na moralności. Jeśli nie kodeks karny. Taką przynajmniej sugestię można by wysnuć z eseju Jacka Szelegejda Z pamiętnika pominiętego, pomieszczonego w „Twórczości” (nr 1/2008). Autorowi chodzi o polski przekład Księgi snów Borgesa. Tekst Szelegejda jest pełen goryczy. Tłumacz uczciwy i zafascynowany dziełem, acz (jak sam autor podkreśla) przygodny, stając w szranki z powierzchownym wydawcą i niedbałym przekładem, znajduje się w niedwuznacznej sytuacji. Słusznie zauważa Szelegejd: „Ostra krytyka może co najwyżej wywołać skandal, który w wielu przypadkach stawał się prawdziwym motorem promocji książki. Właściwie jedynym sposobem dyskredytacji poczynań wydawnictwa i tłumaczki byłoby powołanie jakiejś ogólnobranżowej komisji, składającej się z wydawców, pisarzy i tłumaczy, która oceniłaby skalę popełnionych przestępstw i odebrała wydawnictwu Prószyński i S-ka prawa do działalności wydawniczej. Nie łudźmy się jednak, taka komisja nigdy w naszym kraju nie powstanie (...)”. Tyle tytułem zachęty do lektury oryginalnego tekstu. Wróćmy do przedmiotu naszych rozważań. Pozwolę sobie przytoczyć zabawny podtytuł szkicu Szelegejda: „Kilka uwaga na marginesie powstania polskiego wydania Księgi snów J. L. Borgesa”. Kilka uwaga – tę nieortodoksyjną formę gramatyczną polecam państwa uwadze. Czyżby miała to być zemsta? Czy może zadziałała agentura Prószyńskiego i S-ki? Pewna gnostycka ewangelia powiada: „Nazwy tego świata należą do błędu; zostały one wprowadzone przez archontów celem wprowadzenia człowieka w błąd”. Doskonałość? Pojawia się nazajutrz po świecie. Pierwodruk: Witryna Czasopism.pl data ostatniej aktualizacji: 2008-03-23 10:50:46.818555 |