1058 wyrazów poparciaWzdragam się przed pisaniem o sczezłym nie tak dawno truchle minionego roku w kategoriach posuch i urodzajów. Zawsze wszak istnieje cień szansy, że w sylwestrowe popołudnie, na kwadrans przed zamknięciem urzędu patentowego w Pcimiu Dolnym, próg owej szacownej instytucji przekroczył jakiś zapoznany, a pomysłowy niczym dwumiesięczne szczenię jamnika szorstkowłosego Dobromir z teczką papierzysk, które odmienią oblicze świata. O ile świat ma jakieś oblicze, w co wątpię. Albo że w marcu Anno Nuncti niczego niespodziewający się wydawca z Zawiercia odbierze z drukarni spóźniony nakład skończonego Arcydzieła. Jakkolwiek ostatkiem sił wzbraniając się przed przyjęciem za własny poglądu głoszącego, jakoby rozwój materialny i duchowy miały się do siebie w stosunku odwrotnie proporcjonalnym (choćby dlatego, że to teza stawiająca wybitnych poetów na szarym końcu łańcucha pokarmowego), zmuszony jestem przyznać, że coś w tym jest. Muzy milczą w czas wojny, prawda, lecz każda na swój sposób. Ot, choćby taka Klio. Ta milczy oszołomiona nadmiarem tematów. Coś jest. Na tym mało wyrafinowanym twierdzeniu radziłbym poprzestać. Jeśli ktoś z czytelników niniejszego tekstu nie odczuł na własnym podniebieniu dobroczynnych rezultatów ekonomicznego wzrostu, nie jest to powód, by odsądzać od czci i wiary autorów gospodarczych analiz. Zawsze pozostaje łatwy test kulturowy. Wiadomo, jaki. Negatywny. Gdybym miał wymienić zdarzenie literackie reprezentatywne dla 2007 roku, pierwsze, jakie przychodzi mi na myśl, będzie właśnie negatywne. Nawet wyjątkowo. Książka, która w (autorskim) założeniu miała stać się wydarzeniem polskiego rynku księgarskiego początku 2007 roku, wcale się nie ukazała. Powód banalny: nie została napisana (aczkolwiek winienem zastrzeżenie: „bodaj nie została napisana”, boć do tajemnic gabinetowych Autora dopuszczony nie jestem). Skończyło się wszelako na zapowiedziach (pogróżkach) wydawniczych. Mam na myśli słynny w swoim czasie, mianowicie pod koniec 2006 roku, „Zamach stanu” Andrzeja Leppera, rzecz mającą definitywnie obnażyć zakulisowe knowania liberalnej prasy tudzież euromasońskich polityków wokół znanej seksafery w Samoobronie. Autor pozostał, przynajmniej jeśli chodzi o debiut literacki, dziewicą. Nawet nie wiemy, cośmy utracili. Arcydzieło, powiada inny Andrzej, mianowicie Sosnowski, to coś, co nam się w dzisiejszych czasach już nie przydarza. Któż by wątpił? Obawiam się, że ten sam sromotny szlag trafia w kraju nad Wisłą zjawisko bestsellera. No cóż. Przy takiej postawie geniuszy tego ludu... Pierwsza konkluzja: nie był to rok wydarzeń, lecz osobliwości i miazmatów. Wiernego abonenta lekturowych wzlotów ubiegły rok mógł przyprawić o uczucie puchowej lekkości. Warto odnotować zakończenie sagi Harry'ego Pottera. Tym, co nie czytali, streszczam. Tytułowy bohater tetryczeje, zapada na Alzheimera i zapomina zaklęć. Upływ czasu wydatnie poprawia jakość kronik. Jako wierny czytelnik powieści Marcina Świetlickiego pozwolę sobie wysnuć następujący wniosek. Trupy abstrakcyjne różnią się od prawdziwych tym, że im starsze, tym mniej cuchną. Świeże próby kronikarskie z natury rzeczy skazane są na powierzchowność, a precyzyjniej ujmując problem: na powierzchowną melancholię. Wiemy, kto z wielkich ludzi umarł. Nie wiemy, kto się urodził. Nie wysuwając przeto uroszczeń do zaspokojenia bardziej wyszukanych ambicji poznawczych niż własne, stawiam następującą tezę: rok 2007 w literaturze był rokiem niespełnienia. Nie chciałbym tu, powtarzam raz jeszcze, przywoływać pojęcia klęski. Być może wstrzemięźliwie nieobfitujący w dzieła, sprawił jednakowoż frajdę tropicielom anegdot. To też cenny kruszec. Ale wpierw dygresja. To bodaj George Bernard Shaw dał ten przykład modelowego afrontu: powiedzieć pięćdziesięcioletniemu pisarzowi, że ma talent. Przyjmuje się domniemanie, że pisarz pięćdziesięcioletni osiągnął ów szczególny krytyczny punkt duchowej dojrzałości, kiedy to nie ma i nie może być mowy o rozliczaniu autora z zadatków oraz obietnic. Talent, jeśli się w ogóle go miało, winien ustąpić pod ciężarem rzemieślniczej finezji. Czterdziestolatek – ten może jeszcze pozwolić sobie na ekstazy debiutanta. Czterdziestopięciolatek to nadal młokos. Po ukończeniu pięćdziesiątki osiągnie wiek średni. Gdzieś w okolicach siedemdziesiątki będziemy mogli powiedzieć, że jest pisarzem dojrzałym. Na starość będzie musiał poczekać kolejne dwadzieścia lat. Niewielu zaiste dożyje. A ci, co dożyją? Nikt im nie powie, czy to dobrze, czy źle. Z punktu widzenia pożyteczności publicznej jest to zawód dostojny. Rzekłbym nawet – kardynalski. Z punktu widzenia praw pracowniczych nowoczesnego świata? Finalna żenada i Honduras. Parnas staje się przytułkiem dla zniedołężniałych starców. Widzę przed sobą jasną ścieżkę kariery. Po pięćdziesiątce kończę terminowanie. Po siedemdziesiątce zdobywam dyplom mistrzowski. Jakieś dwa lata po zgonie osiągam dochody wystarczające na utrzymanie. Tak oto przedstawiają się perspektywy awansu zawodowego. A co z tzw. czasem wolnym? Szkoda gadać. Takie pojęcie w ogóle nie istnieje. A z prawami emerytalnymi? Rozbój na prostej drodze. Ośmiogodzinny dzień pracy? Ten luksus dotyczy nielicznych. Powiedzmy, że Upper Ten. Rzekłbym, że mogą oni pozwolić sobie na ośmiogodzinny tydzień pracy. Jeśli nie miesiąc. Ale weźmy pod uwagę przypadek pierwszego z brzegu, znikomego felietonisty, ot, na przykład piszącego te słowa. Musiałby on poświęcić pracy jakieś 25 godzin dziennie, by zarobić na modyfikowany hamburger wiadomej sieci. Już Talmud ostrzegał, że zapłata pisarza ('sofer') jest to zapłata przeklęta. Ośmieliłbym się rzec, że to problem pisarzy. Wydawcy zanadto biorą sobie do serca ową klątwę. Otóż postawiłbym następującą hipotezę. Delektując się pochopnymi darami miłości własnej, autorzy tekstów zapomnieli na amen o problemach przyziemnych. Podczas gdy inne grupy zawodowe przez ostatnie dwieście lat zdołały sobie wywalczyć liczne korzyści pracownicze (wykorzystując bez skrupułów sprzyjające układy koniunktury gospodarczej i politycznej), ta jedna, lewitująca bezmyślnie w siódmym niebie abstrakcji, zupełnie zaniedbała swój status. Przez te dwieście lat zaiste działo się wiele. Strajkowali tkacze, hutnicy, akuszerki. Rolnicy indywidualni to blokowali drogi, to, za przeproszeniem czytelnika, knocili w feudalne pianina. Źle karmieni więźniowie podejmowali protesty głodowe. Pielęgniarki opuszczały łóżka pacjentów (musiałem mieć niezły fart, skoro trzy razy w życiu leżałem w szpitalu i nie uświadczyłem takowej przy własnym). Co podówczas czynili autorzy tekstów? Aż wstyd przyznać. W dwójnasób wyżymali wyobraźnię. Nie przykładając wagi do materialnej strony bytu. To konformizm graniczący z tchórzostwem. Dokerzy barykadowali się w tlenowniach, górnicy z „Wujka” rychtowali gazrurki. Zdesperowany tłum wylegał na ulice Petersburga, Chicago i Łodzi. Świszczały pałki konnej policji, łopotały sztandary: czerwone, ludu i młodych. Leciały petardy, ścieliły się gazy, proletariusze łączyli się i rozłączali, stosownie do bieżących potrzeb. Działo się wiele nieprzyjemnych rzeczy. Ale w międzyczasie piętrzyły się prawa socjalne i rosły stawki godzinowe. Tymczasem jedno było pewne. Wykazały to dobitnie okoliczności sprawy Dreyfusa czy Sacca i Vanzettiego. Wiadomo było, że na niesprawiedliwość społeczną publicyści oraz artyści zareagują zdwojonym wysiłkiem. Słyszał kto o strajku pisarzy? Już samo to sformułowanie „strajk pisarzy” wydaje się po prostu paralogizmem. Jak się jednak okazuje, taki stan rzeczy nie musi wcale trwać wiecznie. Trwał (historio, odnotuj!) do 2007 roku. Do rangi wydarzenia literackiego przeszłego roku nominuję (trwający nadal) strajk scenarzystów świadczących swe usługi dla wytwórni filmowych Hollywood. Pierwszy strajk w środowisku literackim. Łączę wyrazy poparcia. W ilości 1058. data ostatniej aktualizacji: 2008-02-03 17:32:10.941503 |