Ranking żeliW ramach noworocznych porządków postanowiłem pozbyć się drogą podarcia na strzępy (dla sportu – żadnego listu tam wcześniej nie napisałem) i umieszczenia w pojemniku na papier (sortuj śmieci!) egzemplarza gazety „Polska”. Ściślej pierwszego jej numeru, z 15 października 2007 r., a konkretnie dodatku do „Polski” noszącego tytuł „Męska Rzecz”, bo reszta historycznej „Polski” wylądowała na śmietniku już dawno. Nie myślcie, że skoro w ogóle tę gazetę posiadałem, to nabyłem ją drogą kupna lub skoku na kiosk. Numer ów, wraz z dodatkiem, pojawił się na moim biurku dzięki Kotu (warto zaznaczyć, że nie chodzi o Kota w Butach), który z natury jest łasy na wszelkie nowinki, zwłaszcza jeśli dotyczą prasy. A egzemplarz dodatku – choć męska rzecz, jak podpowiada tekst evergreena, to przecież „być daleko” – przetrwał w szpargałach aż przez dwa miesiące, gdyż opublikowano w nim ranking żeli (pod prysznic). Ranking jak to ranking czy inne nominacje – wydaje się, że najważniejsze jest, kto wygrał, gdy tymczasem istotne okazuje się, kto i jak argumentował. I wśród argumentów na rzecz żelu z piątego miejsca wyczytałem, jak ma na nazwisko owa pani, dzięki której musiałem setki razy wysłuchiwać radosnych okrzyków nowo poznanych ludzi: „a, ‘FA-art’, no jasne, że wiem – ‘siaba-da, ty i ja, ty i ja, my-deł-ko Faaaa!’”. Nie znacie tego? Zatem posłuchajcie, to pouczająca lekcja z kultury masowej. Najciekawsze, że piosenka o mydełku Fa została przygotowana i wykonana przez fachowców, którzy chcieli zakpić z tzw. piosenki chodnikowej. To był bardzo pojemny gatunek, mniej więcej chodziło o wszystko, co „się sprzedawało” piratom rozkładającym towar wprost na chodniku. Uśredniony poziom produkcji także oscylował wokół gleby. Wedle artystów jakże zasłużonych dla kultury masowej w czasach PRL-u rozkwit piosenki chodnikowej i zwiększająca się liczba reklam w telewizorze, w które ludzie wierzyli tak powszechnie, jak za Gierka w propagandę sukcesu, był znakiem końca świata i szczytem obciachu. Poważni ludzie rozrywki zanim przyłączyli się do nowego „tryndu”, mogli się z tego tylko śmiać i taką parodię, zatytułowaną Mydełko Fa wykonał Marek Kondrat wraz Marleną Drozdowską. Niestety twórcy i wykonawcy przecenili potwora, którego chcieli pociągnąć za ogon. Potwór się nie zorientował, że to żarty, wziął ich na poważnie i zeżarł. Konkretnie zaś – wykreował kpinę z siebie na super-hiper przebój. Ciciolina, porno-gwiazda włoskiego parlamentu, przerobiona na swojską Cycolinę, Drewbud i zaraz potem afera Drewbudu, marka Fa. Doprawdy – fascynacje publiki mogły się kojarzyć tylko fatalnie. Ale też wtedy wszystkim wszystko zaczęło kojarzyć się z jednym. W ogóle wszystkim wszystko kojarzy się z jednym. Na szczęście – każdemu z czym innym. W dodatku także skojarzeń nie omija ewolucja. Jeśli idzie o „FA-art”, to po epoce Marleny „Siabada” Drozdowskiej przyszła kolej na epokę znawców języka angielskiego, którym wszystko kojarzy się – a jakże – po angielsku. Zwłaszcza młodsi puszczali radosne bąki, choć nie brakowało i starych pierdzieli, konsultujących się mailem w sprawie tytułu bodaj nawet z emigracji zarobkowej do Nowej Zelandii (tak!). No cóż, i my nieźle radziliśmy sobie na studiach z angielskim. A skojarzenia są z ducha republikańskie – każdy ma takie, na jakie sobie zasłużył. Ja na przykład zawsze wymawiałem nazwę pisma, którym kieruję „eF – A – art”, na trzy sylaby, tak bowiem ta nazwa powstawała, że najpierw był skrót składający się z „F” i „A”, potem (w rogu) dołożyliśmy „art”, a na samym końcu sam, osobiście, dołożyłem myślnik. Ale już publikujący od drugiego numeru w tejże gazecie Krzysztof Uniłowski ani się zająknie w tę melodię i od zawsze mówi na dwie sylaby „fa – art”, bo tak ponoć łatwiej, jak po maśle. Czy raczej jak po mydełku Fa, która to marka była w latach osiemdziesiątych, wtedy zaczynaliśmy, synonimem toaletowego luksusu (z prywatnego importu). Pozostańmy przy tej dwuznaczności, zamiast pisać „łazienkowego luksusu”. Teraz wiadomo już, że marka Fa jest raczej z dolnej półki. Z drugiej strony – teraz też przynajmniej wiadomo, że są jakieś półki oprócz pustych. Jeśli już jesteśmy przy skojarzeniach, to zadeklaruję, że z nazwy „FA-art” dla mnie ważny jest tylko ten osobiście dołożony myślnik. No, może też przestrzeń myślnika. Ale nazwę mamy taką, że nic jej nie zaszkodzi, nawet małpowanie (kto wie, ten wie, że „HA!art” nie powstał z próżni), mamy nazwę idealnie przylegającą do artystycznego profilu naszego pisma. A profil ten jest w pełnym tego słowa znaczeniu popkulturowy: dopasowany znaczeniami do poziomu percepcji każdego podejmującego trud lektury czytelnika. I to już na etapie czytania tytułu! Na czym się zresztą zwykle owa percepcja kończy, sprzedawany nakład dowodem. Tak zresztą chciałem – mieć nazwę, którą trzeba będzie interpretować, logo, które nie ma swojego stałego wyglądu i redaktorów z otwartymi acz przynajmniej częściowo śląskimi głowami. Łatwa to ta formuła nie była. I nie jest. Sama pani Marlena „Siabada” D. – co się okazało, jak już dowiedziałem się, że to ona – odcisnęła się w mojej pamięci wiele lat przed powstaniem „FA-artu”. Jej to bowiem przebojową piosenkę pt. Radość o poranku (idącą od „jak dobrze wstać skoro świt”) ryczeliśmy, maszerując o bladym świtaniu wzdłuż bloków na naszym osiedlu pewnego czerwcowego dnia w końcu lat siedemdziesiątych. Były już wakacje i pewnie była to jedna z najkrótszych nocy w roku. Spędziliśmy ją siedząc na ławkach w czymś w rodzaju osiedlowego parku i właśnie wracaliśmy po odprowadzeniu do domów najbardziej wytrwałych dziewczyn. A ryczeliśmy, także ze śmiechu, razem z Bogusiem, bohaterem komiksu w mojej napisanej wiele lat później książce, którego imię fajne jest zarówno po polsku, jak po angielsku. Choć to akurat zupełnie inna już historia. data ostatniej aktualizacji: 2008-01-13 18:41:00.72501 |