Wydawnictwo FA-art Robert Ostaszewski: KOLĘDA ZABÓJCY KARPIA

KOLĘDA ZABÓJCY KARPIA

Życie emocjonalne i artystyczne (6)

Nie jestem katolikiem. Jestem katolikiem. Przedświąteczny czas, kiedy katolicka większość przygotowuje się do duchowego przeżycia cudów w rodzaju truchlejącej mocy i klękających zwierząt, to dobry moment na tego rodzaju logiczne łamańce. Przedświąteczny czas w ogóle jest połamany i mocno paradoksalny. Niby kroi się, jak co roku, religijne święto, ale i tak wiadomo, że skończy się na orgii konsumpcji, żalu z powodu nietrafionych prezentów i powszechnym nadużywaniu środków kojących skatowane żołądki. A właściwie, co ja plotę, przecież już są święta, w moim ulubionym Krakowie zaczęły się jeszcze w listopadzie: na ulicach pojawiły się łańcuchy ze sztucznych iglaków i migających lampek, tu i ówdzie postawiono choinki, po centrach handlowych szlajają się bandy Mikołajów, zaczepiających nieletnich i wciskających malcom cukierki, z wszystkich stron dobiegają dźwięki upiornie radosnych dżingobeli. Nic więc dziwnego, że nastrój mam raczej ponury, refleksyjny, skłaniający do tego, by po raz kolejny rozważać nierozstrzygalny dylemat: jestem katolikiem czy nie jestem.

Na pozór sprawa jest jasna jak solidnie oświetlona choina na Rynku Głównym, ale – niestety – tylko na pozór. Mimo powszechnej indoktrynacji, mimo stada babek i ciotek, które naganiały mnie do kościółka, bardzo szybko i skutecznie oddaliłem się od owczarni Pana i jako czarna owca błąkam się po manowcach niewiary. Przyznam, że nawet specjalnie nie zastanawiałem się, czy jestem agnostykiem, czy raczej ateistą – tego rodzaju kwestie w ogóle nigdy mnie nie interesowały. Na pytania, na szczęście niezbyt częste, czy jestem katolikiem, odpowiadam krótko: nie. I tyle, i dobrze mi z tym.

Chociaż – nie do końca jest aż tak dobrze. Niby nikt nie próbuje mnie nawracać, niby rzadko trafia się ktoś, kto chciałby prostować moje ścieżki (wydaje mi się, że historyjka o jednej czarnej owcy, która ważniejsza jest od dziewięćdziesięciu dziewięciu białych, nie ma pokrycia w naszej rzeczywistości) – jedynie czasem matka bąknie, że może jednak w święta wybrałbym się z wszystkimi do kościoła. Ale... Zawsze pojawia się jakieś ale. Żyję w kraju zdominowanym przez katolików (mniejsza już, że większość z tej większości jest zdecydowanie na bakier z dekalogiem), trudno więc, żebym nie zauważał, jak religia wciska się w rozmaite sfery codziennego życia. Gdy patrzy się na to z dystansu – jest i śmiesznie, i strasznie. Na szczęście religia niespecjalnie miesza w moim życiu, nie potrzebuję od Kościoła żadnych zaświadczeń, nie zamierzam brać ślubu kościelnego, nie muszę gryźć się, czy posyłać dzieci na religię, czy nie. Czasami jednak, gdy przyglądam się, co wyczyniają katolicy, jest mi nieswojo, więcej nawet – wstydzę się nieco. Wstydzę się za ojca Rydzyka, który, zwietrzywszy kolejne źródło kaski, zamienił się w poszukiwacza gorących źródeł pod Toruniem, za księdza Jankowskiego, sprzedającego winko ze swoją podobizną, za moherowe berety i ich zapiekłą nienawiść do wszystkich mających czelność myśleć inaczej niż ojciec Rydzyk. W ogóle wstydzę się za cały Kościół, który nie potrafi albo co gorsza nie chce poradzić sobie ani z Radiem Maryja, ani z lustracją księży. Najczęściej bywa jednak tak, że dojmujące poczucie wstydu wywołują u mnie drobiazgi, detale, które pewnie mało kto zauważa. Choćby ostatnio – dowiedziałem się, że zawsze czujni katolicy złożyli do prokuratury doniesienie, że ich uczucia religijne obraża reklama telewizyjna popularnego wśród młodzieży i pracoholików napoju energetycznego. O co poszło? W reklamie pojawiają się Mędrcy, przynoszą Maryi z Dzieciątkiem dary, jest ich jednak nie trzech, a czterech, dodatkowy ma ze sobą właśnie ów napój. Tylko tyle, nikt w tym filmiku reklamowym nie szarga symboli, nie wiesza genitaliów na krzyżu, nie robi z Jezusa kobiety czy homoseksualisty. Trzeba być naprawdę bardzo zapiekłym, a na dodatek absolutnie pozbawionym poczucia humoru, aby do tej reklamy, skądinąd pomysłowej i zabawnej, się przyczepiać. A nasi katolicy się przyczepili, bo oni przecież wiedzą lepiej, co wypada, a co nie. Oczywiście, można by rzecz całą zbyć stwierdzeniem, że to przesadna reakcja oszołomów, ale – pozwolę sobie na uogólnienie, być może krzywdzące, nie wiem – o obliczu polskiego katolicyzmu zdają się decydować właśnie ci, którzy najgłośniej krzyczą przy byle okazji, a nie subtelni katoliccy intelektualiści.

A właściwie czemu mnie, który twierdzę, że nie jestem katolikiem, takie rzeczy ruszają? Otóż dlatego, że równie dobrze można mnie do katolickiej masy zaliczyć. Jak większość Polaków zostałem ochrzczony jako nieświadome niczego dziecię, a zanim udało mi się wymknąć z owczarni Pana, przyjąłem jakieś tam sakramenty. Nic to, że nie wierzę i nie praktykuję – chrzest mam, w kościelnej dokumentacji pewnie figuruję jako katolik, w badaniach statystycznych być może zaliczany jestem do katolickiej masy. Może gdybym wypisał się raz na zawsze z tego katolickiego interesu, miałbym większy spokój ducha; ale jak to zrobić, jak oficjalnie przestać być katolikiem (jeśli ktoś wie, niech mi, proszę, podpowie)?

W przedświąteczny, połamany i mocno paradoksalny czas takie to zazwyczaj gnębią mnie dylematy. A wiem, że będzie tylko gorzej, bo po czasie przedświątecznym nastanie czas świąteczny. Generalnie nie lubię wszelkiego rodzaju uroczystości i świąt, do tego stopnia, że nie obchodzę nawet własnych urodzin, a szczególnie nie znoszę Wigilii. Nie cierpię nerwowej krzątaniny w wigilijny dzień, łamania się opłatkiem, ciągnącej się w nieskończoność kolacji i wspólnego śpiewania kolęd. Oczywiście, mógłbym odmówić uczestnictwa w świątecznych rytuałach, ale wtedy musiałbym bez końca tłumaczyć się bliskim, dlaczego tak paskudnie się zachowuję, czemu psuję wszystkim święta, a to byłoby dla mnie jeszcze bardziej dręczące. Na szczęście jest coś, co pozwala mi przetrwać Wigilię bez większych uszczerbków psychicznych.

Tak się złożyło, że w mojej rodzinie nikt poza mną nie przepada za rybami; na co dzień wszyscy moim bliscy sklepy rybne obchodzą szerokim łukiem, z obrzydzeniem odwracając głowy. Ale na Wigilię przecież karp musi być obowiązkowo, co tradycja, to tradycja. I pojawia się w domu karp, a wraz z nim – kłopot. To znaczy pojawiał się do momentu, kiedy zorientowano się, że ja nie tylko lubię jeść ryby, ale jestem w stanie je zabić i przyrządzić. Odtąd Wigilie stały się dla mnie jakby łatwiejsze. Budzę się w wigilijny ranek, słyszę odgłosy wypełniającej dom nerwowej krzątaniny, ale nie wstaję, przeciągam się tylko rozkosznie w pościeli, mam przecież do spełnienia swoją misję. Dla dodania otuchy podśpiewuję kolędę zabójcy karpia, właściwie jedynie mruczę, że karp w tym domu nie ma dzisiaj żadnych szans i na pewno straci głowę, melorecytuję niczym Świetlik, bez rymu i bez rytmu, bo nie jest to prawdziwa kolęda, tylko jej parodia. A potem schodzę na dół i zaczynam przygotowania do swoich działań, nikt mi nie przeszkadza, wszyscy obchodzą mnie bokiem. W ten dzień ja, zabójca karpia, jestem trochę poza rodziną. Wreszcie znikam wraz z karpiem w piwnicy i robię z nim, ciągle podśpiewując kolędę zabójcy karpia, co trzeba. Kolejne godziny spędzam w kąciku kuchni, przyrządzam spokojnie rybę, starając się nie zwracać uwagi na paniczne ruchy matki, która próbuje zdążyć z przygotowaniem odpowiedniej liczby potraw na kolację. A wieczór spędzam nad talerzem, powoli, bardzo powoli skubiąc ryby, od czasu do czasu odmrukuję, że kolęd śpiewać nie mogę, bo muszę skończyć rybę, a tej jeść w pośpiechu nie można, wiadomo – zdradzieckie ości. I wszyscy koniec końców dają mi spokój. A kiedy wstaję od wigilijnego stołu, mówię, tak się objadłem, że muszę się przespać. Zasypiam i budzę się rano. Niestety, jest kolejny świąteczny dzień, a nie ma już żadnego karpia do zabicia. I dopiero się zaczyna...