KOLOSY NA PSICH ŁAPACHŻycie emocjonalne i artystyczne (3) Coś czai się za kulisami, słychać szepty w ciemnościach, w knajpianych zakamarkach, gdzie po imprezach literackich zbierają się pisarze i ci, którzy z pisarzy żyją. Czasami szepty dochodzą do mnie, bo wprawdzie wzrok mam podniszczony, węch przytępiony, ale słyszę wyśmienicie – nawet lata słuchania ostrego metalu mi nie zaszkodziły. Ostatnio usłyszałem, że w W.A.B. nie dzieje się dobrze, widmo plajty krąży nad ich siedzibą, i że warszawski wydawca chce się coraz bardziej zdecydowanie wycofywać z inwestowania w naszą literaturę. Żadna rewelacja, żadna nowość, pomyślałem, przecież Beata Stasińska nie raz, nie dwa dawała do zrozumienia, że wydawanie współczesnej polskiej prozy to w większości przypadków interes z rodzaju mocno średnich. Jednak jakiś czas później trafiłem w krakowskiej „Gazecie Wyborczej” (z 26.10.07) na notkę o – jakby rzekł wywodzący się z Krakowa eks-minister Ziobro – „porażającym” tytule: Uratuj Czarne i Stasiuka. A cóż to za dramat rozegrał się w Bieszczadach, przemknęło mi przez głowę; od razu zwizualizowałem sobie obrazy Stasiuka spadającego w przepaść albo katowanego przez bandę rozwścieczonych Cyganów na jakimś zadupiu na Słowacji czy w Rumunii. Już w lidzie tekstu (znane ugrupowanie polityczne nie ma tu nic do rzeczy) czuć było stężałą grozę: „Laureat Nike w tarapatach. W gospodarstwie Andrzeja Stasiuka i jego żony Moniki Sznajderman na świat przyszło 11 szczeniąt. – Pomóżcie, inaczej zbankrutujemy – apelują właściciele wydawnictwa Czarne”. Dalej przeczytałem: „Apel, który przyszedł do naszej redakcji, brzmiał dramatycznie: 'Pomóżcie, inaczej Czarne zbankrutuje i nie będzie w stanie wydawać już nigdy więcej żadnych książek' – czytamy w mailu”. A gdy przetrawiłem notkę w krakowskiej „Gazecie Wyborczej”, zrozumiałem, że chyba jednak ludziska nie szepczą bez powodu. Chociaż, przyznam szczerze, w pierwszej chwili potraktowałem tę informację jako swoisty żarcik. Bo jakże to tak, jednego z najważniejszych wydawców w kraju nie stać na kupienie żarcia dla 11 szczeniaków!? (Wyobraziłem sobie taką oto scenkę: na jednej z krakowskich uliczek w okolicach Rynku na rozłożonym kocu polegują Stasiuk z żoną, wokół nich kłębią się niezliczone szczenięta, a laureat nagrody Nike trzyma w ręku tekturę z napisem: Zbieramy na jedzenie dla psów.) Przecież to piramidalna bzdura! Potem pomyślałem, że ta informacja pełna jest retorycznej przesady, która skłonić ma dobrych ludzi, aby pomogli Stasiukom w poradzeniu sobie z psim kłopotem. Ot, i tyle. Ale jednak – jeśli rzecz całą potraktować poważnie, jeśli zestawić z szeptami, które docierają do mnie z ciemnych knajpianych zakamarków... Od kilku lat żyliśmy w błogim przekonaniu, że rynek wydawniczy największe problemy ma już za sobą, że w miarę się ustabilizował, a z wydawaniem najnowszej polskiej literatury powinno być całkiem nieźle. Ustaliła się hierarchia wydawców, z małą grupą najważniejszych oficyn, w rodzaju Bertelsmanna, W.A.B., Wydawnictwa Literackiego, Znaku czy Czarnego, i całą konstelacją mniejszych, próbujących na miarę swoich możliwości zaistnieć na rynku. Niektórzy widzieli w tym pewne zagrożenie. Przemysław Czapliński pisał w Powrocie centrali: „jednym z najniebezpieczniejszych objawów centralizowania się układu literackiego jest postrzeganie istniejącej hierarchii wydawnictw jako odzwierciedlenia wartości publikowanych przez nie książek”. Trudno się z tym rozpoznaniem nie zgodzić, najmocniejsi gracze na rynku wydawniczym trzymają w ręku wszystkie atuty, teksty przez nich wydawane z automatu opisywane są w mediach, chwalone i dopieszczane, niezależnie od ich jakości. Mniejszym wydawcom jedynie od czasu do czasu trafia się, niczym ślepej kurze ziarno, jakiś sukcesik, co i tak kończy się w ten sam sposób: przejęciem przez dużego wydawcę obiecującego autora. Najwięksi wydawcy narzucają pisarzom i czytelnikom pewien format literatury, nieistotne w tej chwili – dobry czy zły. Tak jest i wydawało się, że tak będzie. Przewidywano, że wielcy będą coraz mocniejsi, a mali – coraz słabsi. A tymczasem okazuje się, że część owych wielkich to jedynie kolosy... na psich łapach. Nie zamierzam zbytnio wnikać w kwestie kondycji naszych oficyn, zaznaczę tylko: bardzo chciałbym, aby stabilni finansowo wydawcy zdrowo konkurowali, starając się wydawać jak najlepszą literaturę, choć na razie wszystko wskazuje na to, że są to jedynie pobożne życzenia. Najbardziej interesuje mnie inna sprawa – dlaczego po raz kolejny okazuje się, że jest tak wielki problem z wydawaniem naszej literatury? Oczywiście, można tradycyjnie ponarzekać, że Polacy mało czytają, a jeżeli już, to sięgają po tłumaczenia zachodnich bestsellerów. To wszystko prawda, tak niestety jest i – jak podejrzewam – rozmaite głośne akcje w rodzaju Cała Polska czyta dzieciom czy działań Instytutu Książki, mających na celu pobudzanie czytelnictwa, niewiele w najbliższym czasie zmienią. Musi nastąpić przemiana kulturowa, a to może ciągnąć się latami, jeśli nie dziesięcioleciami. Wydaje mi się jednak, że spora część winy leży po stronie dużych wydawców, choć nie chcą oni tego dostrzec lub nie zamierzają się do tego przyznać. O co chodzi? Na dobrą sprawę żaden z najbardziej liczących się wydawców nie postawił zdecydowanie na publikowanie polskiej prozy współczesnej, o poezji nawet nie wspominając. Dominują doraźne akcje, prowadzone wedle zasady: ryzykujemy minimalnie, staramy się o maksymalny zysk. Gdy sukces odniosła Dorota Masłowska, wszyscy wydawcy na gwałt zaczęli szukać książek nastoletnich pisarzy. Media zaczęły interesować się gejami, więc postawiono na prozę gejowską. Popularność zdobywają kryminały polskich autorów, więc każdy wydawca stara się umieścić w swojej ofercie jakąś rodzimą prozę kryminalną. Działalność na krótkim oddechu po części bierze się z tego, że żaden ze znaczących wydawców nie ma wizji, pomysłu na publikowanie naszej literatury. Trudno się temu dziwić, zważywszy, że po pierwsze, zamazały się profile wydawnictw, właściwie nikt nie stawia na długofalową, konsekwentną politykę wydawniczą, po drugie, ostatnimi czasy o tym, co się wydaje, nie tyle decydują redaktorzy wydawnictw, co spece od marketingu i reklamy. Mały przykład pokazujący, jak działają duzi wydawcy. Kilka lat temu, kiedy jeszcze mało komu się śniło, że Masłowska, Kuczok czy Witkowski odniosą sukces, pewien znany wydawca, litościwie zmilczę który, delikatnie zasugerował, że chce stawiać na młodych prozaików. Poprosił mnie o pomoc, więc sporządziłem projekt. Gdyby ów wydawca go zrealizował, w ciągu kilku lat opublikowałby książki najważniejszych pisarzy młodego pokolenia. No, ale... Mijały kolejne miesiące, prowadzono jakieś tajemnicze badania i konsultacje, koniec końców wydawca nie zdecydował się zainwestować w niepewny interes. Nasze kolosy na psich, szczenięcych łapach, działają lękliwie, boją się ryzyka. A żeby mieć solidny zysk, trzeba zaryzykować, zainwestować i cierpliwie czekać. Ale cóż, może „wielcy” nie mają odpowiednich środków na inwestycje, skoro 11 szczeniaków, choćby nawet żarłocznych, rozkłada ich finanse. Pierwodruk: Witryna Czasopism.pl data ostatniej aktualizacji: 2007-11-13 15:35:38.663396 |