NIE JADĄC DO BABADAG ANI NIGDZIEŻycie emocjonalne i artystyczne (2) Prawdę powiedziawszy, nienawidzę podróży, nie znoszę się przemieszczać; nie lubię lotnisk, nie cierpię dworców. I może dlatego właśnie mam wyjątkowy sentyment do prozy podróżnej Andrzeja Stasiuka. Choć może nie powinienem, ale cóż, sporo lekturowej frajdy sprawiło mi Jadąc do Babadag, nawet Fado przeczytałem ze względną przyjemnością, nic więc dziwnego, że sięgnąłem także po Dojczland, w którym pisarz przedstawił swoje przygody „wędrownego gastarbajtera” w Niemczech, zjeżdżonych przez niego wszerz i wzdłuż. Żeby było zabawniej, przeczytałem tę niewielką książeczkę na dworcu kolejowym w Krakowie, czekając na spóźniający się ekspres, bo spóźniające się ekspresy to u nas standard. Z czego wziął się mój sentyment do prozy podróżnej Stasiuka? Otóż wcale nie z tego, że opisał miejsca, w których ja – wiem to na pewno – nigdy nie będę, że umożliwił mi poznanie ich bez konieczności ruszania tyłka z domu. To byłoby zbyt proste. Mam sentyment do prozy podróżnej Stasiuka, bo podejrzewam, że podobnie jak ja nienawidzi on podróżowania. Przecież właściwie cały Dojczland jest właśnie o tym, jak autor Dukli potwornie męczy się, przemieszczając się do niezliczonych niemieckich miast i wsi, męczy się tak bardzo, że musi się błyskawicznie znieczulić, nawalić. Cóż, ktoś powie, że Stasiuk jeździ tam do roboty, jeździ zarabiać kolejne setki euro, o których w książce wspomina, nic więc dziwnego, że chłopina czuje potworne zmęczenie. I ja to doskonale rozumiem, bo mnie też zdarza się jeździć po to, by zarabiać kolejne setki – niestety, nie euro i do tego, niestety, w Polsce, gdzie ekspresy tradycyjnie się spóźniają, a z samolotów raczej nie mogę korzystać, bo nikt by mi nie zwrócił kosztów podróży. I to wszystko męczy, bardzo męczy. Ale przyjrzyjmy się wcześniejszym prozom podróżnym pisarza. Gdzie zazwyczaj jeździ Stasiuk? Odwiedza środkowoeuropejskie zadupia, miejsca, do których turyści raczej nie zaglądają, gdzie króluje rozpad oraz nieuleczalna melancholia, i przeżywa tam liczne „nieprzygody” (przypomnę: „nieprzygoda”, wedle Tomasza Piątka, „jest na przykład wtedy, gdy się idzie wzdłuż długiego, beżowego muru, który jest coraz bardziej przyjemny”). Taką ma fantazję i już. Z drugiej jednak strony – takie same zadupia odwiedzał i podobne „nieprzygody” przeżywał, szlajając się po Polsce, co potwierdza choćby książka Jak zostałem pisarzem. Wychodzi na to, że podróżuje tylko po to, aby przekonać się, że wszędzie jest tak samo, w każdym miejscu króluje ten sam rozpad. Po co więc w ogóle rusza się z domu, po co przemierza kolejne tysiące kilometrów? Przyznam, że nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Być może nie potrafi tego co ja – siedzieć spokojnie na tyłku. Jako się rzekło, mam sentyment do prozy podróżnej Stasiuka, ale też mam z tą prozą problem. Na czym on polega? To trochę tak, jak z podróżowaniem Stasiuka, który rusza w drogę, szukając miejsc, skądinąd już mu znanych – sięgam po kolejne prozy podróżne autora Białego kruka, chociaż wiem, co w nich znajdę. Czasem irytuje mnie to, czasem nie. Zresztą podejrzewam, że podobny problem mam nie tylko ja, skoro Stasiuk został wprawdzie uhonorowany Nagrodą NIKE za Jadąc do Babadag, ale całkiem sporo osób skwitowało tę książkę machnięciem ręki. Problem nie problem, sięgam jednak po kolejne prozy podróżne tego pisarza. Mój sentyment do nich nie zasadza się wyłącznie na tym, że – jak podejrzewam – obaj nie przepadamy za podróżami; więcej, jak już zdarzy mi się ruszyć tyłek z domu, to łapię się na tym, że momentami zachowuję się podobnie jak Stasiuk, że przytrafiają mi się podobne (nie)przygody. Stasiuk nie zwiedza wielkich galerii czy muzeów, w ogóle zdaje się unikać wszelkich miejsc, które w przewodnikach oznaczone są licznymi gwiazdkami czy wykrzyknikami. Od czasu do czasu wspomni, że warto by jakieś obrazy czy zabytki zobaczyć, ale zwykle tam nie dociera, najczęściej coś go po drodze zatrzymuje, bo bardziej zajmują go miejsca nieoczywiste, takie, na które nikt inny nie zwróciłby najmniejszej uwagi, albo nawet nie tyle miejsca, co ludzie, różni, najróżniejsi. Ze mną jest podobnie, choć jako niedokończony historyk sztuki może nie powinienem się do tego przyznawać. Wezmę dla przykładu Paryż – trudno mi o inny przykład, bo nie byłem w dziesiątkach europejskich stolic, a tę akurat odwiedziłem. Oczywiście, chciałem zobaczyć te wszystkie Luwry czy Sakrekery i nawet zobaczyłem, ale nie powiem, by mnie to specjalnie podnieciło. Jak dla mnie za dużo było tam sztuki i Japończyków. Za to pasjami uwielbiałem wałęsać się po podejrzanych arondismentach, gdzie łatwiej zobaczyć czarną czy mocno śniadą twarz niż białą. Lubiłem targować się z arabskimi sklepikarzami, którzy w swoich klitkach pod sufit zawalonych towarami mieli wszystko albo prawie wszystko, a nawet jeśli czegoś akurat nie mieli, byli w stanie „skombinować” to w ciągu kilku minut. Jak przez mgłę pamiętam zabytki Paryża, za to mocno utkwiły mi w pamięci scenki z podejrzanych arondismentów. Choćby taka: w środku upalnej lipcowej nocy wybraliśmy się z przyjaciółką, bardzo dekoracyjną blondynką z długimi, kręconymi włosami, na spacer, na ulicach było pustawo, raz po raz przejeżdżały obok wysłużone samochody pełne młodych murzynów, zwalniały, buchała z nich transowa muza, z okien wychylali się młodzi murzyni, będący w nastroju jak najbardziej transowym, i wykrzykiwali coś, czego nie rozumiałem, bo posługiwali się bardzo specyficznym francuskim, a okrzyki zdecydowanie kierowali do mojej bardzo dekoracyjnej przyjaciółki, pewnie sporo w nich było mocno sprośnych propozycji, i robiło się trochę straszno (w końcu, nie było wiadomo, co młodzi murzyni, będący w nastroju jak najbardziej transowym, mogliby zrobić, gdyby zdecydowali się zatrzymać wysłużony samochód i wysiąść z niego), i śmieszno (gęby naćpanych albo napranych młodych murzynów wyglądały groteskowo). W Niemczech, o których Stasiuk pisze w Dojczland, też byłem, jeden jedyny raz, więc właściwie gdzież mi tam do autora Dukli, który naszych zachodnich sąsiadów odwiedza non stop. Tyle tylko że Stasiuk, jak sam przyznaje, niewiele pisze o Niemcach, rzuca jedynie strzępki zapamiętanych wrażeń, drobiazgi przemyśleń, takich chociażby jak te kilka zdań o tym, w jaki sposób Niemcy jeżdżą samochodami: „Jak ktoś prowadzi BMW, to prowadzi BMW i nie ma przebacz. Jak ktoś prowadzi nowego merca, to kompletnie nie ma porównania z tym, jak ktoś prowadzi używanego. To widać i czuć. Myślę, że niemiecka motoryzacja to jednak coś w rodzaju nowego Almanachu Gotajskiego”. Mnie też po kilkudniowym pobycie tam pozostały w pamięci jedynie odpryski. Początkowo miałem się w ogóle w Niemczech nie zatrzymywać, miałem jedynie przez nie przejechać, wracając z Francji do kraju. Ale nadarzyła się okazja zarobienia kilku marek, wtedy były jeszcze marki, robota w budowlance, o której nie miałem nawet bladego pojęcia – co tam, Polak potrafi. Przebudowywaliśmy strych w starym domu na głębokiej niemieckiej wsi, domu należącego do jakiejś bardzo drobnej arystokracji. To znaczy – głównie przebudowywali moi koledzy, a ja konwersowałem po francusku z młodą baronową czy grafinią, która siedziała sama na tej głębokiej niemieckiej wsi i potwornie się nudziła. A po robocie wracaliśmy na kwaterę, pomieszkiwaliśmy w ogromnym domu na jeszcze głębszej niemieckiej wsi u starego, wielkiego Niemca. Nie pamiętam, jak miał na imię, powiedzmy, że Hans. Otóż Hans całe życie pracował w zakładach Mercedesa, był już na emeryturze i pobierał co miesiąc kasę, która nam wtedy wydawała się wręcz nie z tego świata. Miał spore problemy ze zdrowiem, głównie chyba z biodrami czy nogami, ale niezbyt się tym przejmował. Całe dnie spędzał na werandzie domu, waląc sznapsa za sznapsem, gdy wracaliśmy z roboty nieodmiennie podnosił szklaneczkę i wznosił tradycyjny toast: „najebani”, starając się polskie słowo wypowiedzieć jak najpoprawniej. W garażu miał dwa nowe merce, a kiedy pytaliśmy go, to znaczy koledzy pytali, bo ja po niemiecku ni w ząb, po co mu samochody, i to aż dwa, skoro i tak prawie nie rusza się z werandy, odpowiadał, że stać go, to ma, i spokojnie walił kolejnego sznapsa. Po kilku dniach pracy i wieczornego popijania z Hansem byłem zmęczony, bardzo zmęczony. Gdy zbieraliśmy się do powrotu, skasowawszy wcześniej na kilka marek męża baronowej czy grafini, który wychynął nagle z odmętów międzynarodowych interesów, byłem już tak bardzo zmęczony, że gdy tylko wsiadłem do samochodu, zasnąłem. Obudził mnie dopiero celnik na granicy. I tyle było mojego pobytu w Niemczech. Wjeżdżając do Polski, ucieszyłem się, radowałem się jak dziecko, bo do domu był ledwie rzut beretem. A ja naprawdę nienawidzę podróży. Pierwodruk: Witryna Czasopism.pl data ostatniej aktualizacji: 2007-11-13 15:33:06.623625 |