Niemiecki poeta z Niemiec, polski z Arabii SaudyjskiejJadę sobie busikiem do Wrocławia, bo mnie zaprosili na imprezę poetycką. Jakimś cudem z głośników leci kawałek z płyty Stephane Grapelli Plays Jerome Kern (nie mylić z podwójnym Jeromem od trzech panów w łódce, nie licząc psa), która to płyta w całości zawsze nastraja mnie dziwnie optymistycznie. Co chyba widać po głupkowatym wyrazie twarzy, w jaki przystrajam się na tę okoliczność. Każdy przystraja się w takie metafory, na jakie go stać, więc i ja sobie folguję. „Kiedy stworzona zostaje metafora, nie wyraża ona niczego, co wcześniej istniało, choć oczywiście znajduje swą przyczynę w czymś, co wcześniej istniało”. Niech tam sobie Rorty mówi, co chce, ale metafora, jaką jest wyraz mojej twarzy, kiedy Stephane Grapelli plays Jerome Kern, nie znajduje przyczyny w niczym, co istniało, istnieje lub będzie istniało. Taka jest moja opinia. Podzielam ją całkowicie. A ze mną, jak się zdaje, podziela ją to niczego sobie dziewczę siedzące z przodu, trochę po lewej. Najpierw zerkało zalotnie, a teraz cokolwiek z bojaźnią. Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. A kto dzisiaj rozumie metafory! A jeszcze taką, jak ta tutaj moja, na twarzy! Co się wzięła z niczego i niczego nie wyraża. Kto by się nie bał? Gdyby się byli dowiedzieli, żem do tego piszący, a jeszcze i meloman, pewnie by mnie z busika wysiudali i zostawili, gdzie by popadło, najpewniej tu, wprost na autostradzie A4, w połowie drogi z Legnicy do Wrocławia albo z powrotem, bo to przecież wszystko jedno. Ale się nie dowiedzą, więc lepiej miesić wapno, niż tracić czas na roztrząsanie podobnych zagadnień.
O imprezach poetyckich mniemanie mam takie, jakie mam. Jak powiada doktor Kukurowski: „Zarabiam kupę pieniędzy, ze wskazaniem na kupę”, jak to polonista. Tutaj podobnie. Zawsze więcej imprezy niż poezji. Poimprezować zawsze można, ale żeby zaraz wśród poetów? A jeszcze wśród kandydatów na poetów? A wśród kandydatów na kandydatów? Wśród poetów byłych, niedoszłych, poetów konkursowych, natchnionych, zaproszonych (jak ja), wyproszonych, hermetycznych, heretyckich, cherlawych, chwilowo nieobecnych itp.? Niebezpieczne to igraszki!
Ale ponieważ mnie jednak nie wysiudali, szczęściem wysiadam we Wrocku, jak mówią studenci, ale nie ja, i natychmiast widzę kupę wrocławian, z czego większość nietutejsza, bo takie to miasto już jest. Osobiście uważam, że powinno zostać zburzone, ale co tam, sam się zabierał ani innych podżegał nie będę. Niech stoi, ażebym miał dokąd na poetyckie imprezy – a bardziej może za kasą – podążać. Albowiem od czasu, jak nam Fort-Port zabrali z Legnicy, a wcześniej i Ruskich nam nawet zabrali, ostał się nam ino sznur i z niczego już nasze miasto nie słynie. Smutne są dzieje Legnicy. Zasznurowane jakieś. Zasupłane. A nawet, powiedziałbym, zasusłane. I powiedziałem.
Tymczasem na imprezie najpierw niemiecki poeta z Niemiec czytał po niemiecku swoje szkatułkowe niemieckie wiersze, potem je polska poetka z Polski tłumaczyła, co na niewiele, zdaje się, zdało, a potem mogliśmy posłuchać inżyniera Miłosza Biedrzyckiego, polskiego poety z Arabii Saudyjskiej, przejazdem akurat we Wrocławiu bawiącego. Poeta Miłosz (ale nie ten, co myślicie, wcale nie Miłosz Hamkało, syn Marcina) najpierw ponarzekał na ciężki los poety, którego cięgiem o recytacje proszą, co Miłoszowi zawsze było obce, a nawet niemiłe, i ja go rozumiem, jako i to, że poeta nie artystą estradowym jest, a artystą zwykłym, szeregowym, niehabilitowanym, nie na pokaz i pośmiewisko ludzkie ani Boże igrzysko, chociaż przy tym ostatnim akurat bym się nie upierał, bo jakim też prawem – po czym poeta wstał i odstawił show jak na rasowego artystę estradowego z Arabii, przejazdem w Polsce bawiącego, przystało. Z przytupem, skandowaniem i rozrzucaniem wierszy niczym confetti – co wyglądało zresztą na rozrzucanie confetti niczym wierszy, o co zresztą mniejsza, przynajmniej dla gawiedzi, bo gawiedź jak to gawiedź: połowa w rozbawieniu-zachwyceniu, połowa w konfuzji-siurpryzie. Bo gawiedź jest jak owo Orłosiowe ucho, a „z uchem, jak wiadomo, nigdy nie ma pewności: posmakuje – nie posmakuje?”. Zwłaszcza gdy dobiera się do niego pijany kogut.
Tak to się, mniej więcej, poetycko imprezuje. Trochę klawo, trochę beztrosko, trochę nie na temat. We Wrocławiu nie inaczej zapewne niźli nie we Wrocławiu, a gdzie indziej. Czas więc może najwyższy się w piersi uderzyć i stuknąć w główkę – bo i ja tam byłem, wódki nie piłem, talony na piwo, com je był dostał, chłopakom oddałem, bo z nich skorzystać nie zdążyłem.
A nawet gdybym zdążył, to jakże bym jechał z piwnym pęcherzem w busiku. Raz już byłem jechałem i odradzam. Bo to całkiem niepoetycko się jedzie i myśli zaprzątnięte są nie byle jakim, ale naprawdę prawdziwym byle czym. Zapewniam. Więc może i lepiej, żem z tymi talonami tak postąpił, jak postąpiłem, a nie jakoś inaczej, a dużo głupiej, jak mi się to czasami zdarza.
A na moim kawałku confetti stoi do dziś: „gnanie, wyginanie (na pożegnanie) gnanie, wyginanie / gięcie, wyginięcie // cięcie // skończył się tydzień mydzień / od dzisiaj: jadzień // a na naszym koniu jedzie didżej Krecik.” Cudem mi się ten kawałek trafił, nie uważacie? Taki trochę by the way.
data ostatniej aktualizacji: 2007-10-12 20:57:12.240601 |