ZWEI SEELEN, ACH, IN MEINER BRUSTStaruszek Goethe mógł sobie ubolewać, ile wlezie, na dyskomfort wynikający ze sprzeczności ludzkiego charakteru. Jacek Dehnel, autor wierszy pełnych subtelnej finezji i nienarzucającej się czytelnikowi elokwencji, a także dość, trzeba przyznać, melancholijnej prozy, radzi sobie z tym problemem wcale nieźle. Potrafi nawet uczynić ten fakt niedostrzegalnym dla oka laika. Tak przynajmniej wynikałoby z tekstu recenzji pióra Bernadetty Darskiej (Gdy język ocala czas, „Opcje”, 4/2006). Recenzentka porywa się na debiutancką powieść autora Żywotów równoległych. Mam na myśli nominowaną do tegorocznych nagród literackich książkę Lala. Otóż rzeczone omówienie wyraźnie należy mi do takich, co do których nie sposób się rozeznać, czy są one pozytywne, czy nie. Wpierw może parę słów o wystroju zewnętrznym recenzji. Przed przystąpieniem do omówienia treści powieści Darska postanowiła kilkoma ruchami pióra sportretować jej autora. Dehnel, jaki jest, każdy widzi. Uroda i garderoba głównego bohatera czołowej powieści Bolesława Prusa. Pamiętam, jak onegdaj przebywałem na Wybrzeżu w subiektywnych celach żebraczych, jako że wymydliłem się był do cna z zasobów egzystencjalnych, i jak w najbielszy z białych dni na regularnej ulicy zgoła cywilizowanego miasta spotkałem tę brzemienną w książki postać, która wydała mi się wówczas w tak groźnym sensie „ci devant”, że pobrałem, co miałem jeszcze z nóg za resztki pasa i ukryłem doczesną powłokę w najbliższej bramie. Tym to sposobem najszczęśliwiej pod słońcem odroczyłem moment osobistego poznania autora Lali na czas niezbędny do tego, abym docenił jego odzieżową brawurę. Dojrzałość to powściągliwość. Chciałem jednak rzec rzecz następującą: mam zaszczyt i przyjemność znać tego gentlemana osobiście, toteż z żalem komunikuję, że do tekstu recenzji Darskiej wkradło się uchybienie. Gwoli precyzji pragnę odnotować moje własne domniemanie na temat mitycznego przyodziewku autora powieści. Wydaje mi się on bowiem surdutem, nie zaś frakiem, albowiem w tym ostatnim spowiciu nijak byłoby Dehnelowi promenować ulicami Warszawy przed osiemnastą po południu. Autorka, jak przystało na wytrawną penetratorkę życia literackiego, zaczyna od zgryźliwego sarkazmu: „Zazwyczaj nie pamiętamy, że Dehnel, oprócz bycia poetą, jest także prozaikiem.” Wyznam, że jest to połączenie dla mnie, chłopca ze wsi, niewyobrażalne. Oprócz bycia poetą, jest także prozaikiem; spędziłem bezsenną noc, usiłując wyobrazić sobie owego niecodziennego Hekylla i Jade’a. Między Scyllą poezji i Charybdą prozy lewituje to przedziwne zjawisko literatury XXI wieku, pełne wiktoriańskiej pruderii, a zarazem na swój Wilde’owski sposób buntujące się przeciwko niej (a więc przeciwko samemu sobie!). Sobowtór, „dwojniak”, Jacek Dehnel. Ja to ktoś inny. Jestem sobą dopiero u celu i kresu. Sokrates podejrzewał, że ludzie dopiero wówczas stają się sobą, jeśli uda im się poznać samych siebie. Robert Musil podziela pogląd Eklezjastesa: kresem ludzkiego poznania jest śmierć. Ale czy jest również jego celem? W starogermańskiej mitologii sobowtór pojawia się, by zabrać ze sobą duszę umierającego człowieka. W Talmudzie spotkać samego siebie to znaczy spotkać Boga. Ja: znam tego człowieka zbyt dobrze, by na nim polegać. Miałem honor bodaj po trzykroć uścisnąć dłoń omawianego autora. Teraz oto prawica, tak nieostrożnie wyciągana na prawo i lewo, podejrzanie zaczęła parzyć. Ale cóż autorowi może uczynić dobra recenzja... Po prostu wszystko! Autorka tejże, w drodze do niebiańskiego celu, dokonuje kilku zaiste rewolucyjnych odkryć. Na pierwszy ogień idzie teoria względności Einsteina: „Co ciekawe i szczególnie intrygujące, upływ czasu widać przede wszystkim w teraźniejszości.” Zgadzam się. Mnie się ten cały Einstein też nie podoba. Aczkolwiek z punktu widzenia gramatyki języka ojczystego napotykamy tu jedną z prawd La Palisse’a: w przeszłości bowiem było, a w przyszłości dopiero będzie widać. Cóż w tym byłoby tak bardzo „ciekawego i szczególnie intrygującego”, że zachwycona recenzentka piętrzy pleonazm na tautologii? Rzekłbym małodusznie, że to zgrzebna normalka. Powyższa uwaga dotyczy oczywiście tylko tych, co widzą czas. A jeśli chodzi o tę ostatnią predyspozycję, piszący te słowa czuje się wieprzem z trzody świętego Augustyna. Idea czasu została spożyta jako aperitif przed głównym daniem. Tak oto uzbrojeni wyruszamy na podbój nieznanego lądu powieści Dehnela. Nie muszę chyba dodawać, że akcja naszej recenzji zaczyna się ściśle według Hitchcockowskich reguł. Wiadomo jak. Od trzęsienia ziemi. Barwny świat – czytamy w rzeczonym tekście – którego już nie ma, dzięki sile opowieści odradza się, ożywa i na nowo zaczyna drgać. Ale ów „earthquake” to jedynie wstęp do prawdziwego kataklizmu. Oto bowiem, co się dzieje dalej. Żywioł ten wymyka się uporządkowaniom (cytuję, cytuję: „passim”), na szczęście – znowuż niczym w holywoodzkiej superprodukcji – w sukurs przybywa narrator, ten James Bond polskiej prozy. Jest on bowiem sygnatariuszem historii i czasu (cytuję nadal, gdzieżbym śmiał wymyślić taaaki termin!; aczkolwiek doskonale rozumiem: oto narrator Lali sygnuje własnym podpisem kolej rzeczy, a więc zezwala na nią – nic w tym dziwnego, jest ich przecie dwóch w jednym: poeta i prozaik, a to kwalifikacje odpowiednie, by objąć posadę plenipotenta Opatrzności), no i to właśnie dzięki niemu przeszłość może wkroczyć w przyszłość i trwać w teraźniejszości. Ufff... Świat przedstawiony Lali jest niewątpliwie światem ożywionym. Przedmioty mogą zostać utracone, to fakt, ale mogą też umierać, a owa utrata i owa śmierć – czytamy dalej w tekście Darskiej – „zamienia się w zapowiedź tego, co stanie się z człowiekiem”. Teraźniejszość jest wspólnym wrogiem Darskiej i Dehnela. Co do tego ostatniego, to uzyskałem to przekonanie już po lekturze Żywotów równoległych, debiutanckiego tomu wierszy autora Lali. Ale jako że opowieść Dehnela wymyka się stateczności i jeszcze jako że dom babki zdaje się potwierdzać pozornie złudne przekonanie, że człowiek jest w stanie rzucić bezkarnie wyzwanie czasowi, nade wszystko zaś jako że od tych wszystkich zalotnych subtelności nie mogę już wytrzymać ze śmiechu, oddaję głos autorce: Teraźniejszość coraz bardziej zamyka się w czterech ścianach domu, coraz częściej spoczywa w bezruchu i półśnie. Życie toczy się jakby obok, prawie bez udziału człowieka. Opowieść, którą spisał wnuk i którą teraz odczytuje babci, organizuje trwanie staruszki. Historia porządkuje więc cykliczność życia i trwanie, to dzięki opowiadaniu przeszłość na szansę zaistnieć w teraźniejszości. Język ocala czas? Ba! Język naszej recenzji najwyraźniej zmierza do ściśle określonego rezultatu. Ocalić potencjalnego czytelnika przed niebezpieczeństwem utraty owych circa dwóch dni niezbędnych do zapoznania się z powieścią. Tekst zajmuje w magazynie bite cztery kolumny, wyraźnie jednak pełni funkcje Piątej. Jakże tu się oprzeć wrażeniu, że autorka recenzji zaprzęgła do orki całe stado wołów pustki? Czytelniku, ostrzegam! Kamp w czystej postaci.
data ostatniej aktualizacji: 2007-08-21 11:55:16.394128 |