RUJA, GOMORA I DEKONSTRUKCJAW sytuacjach publicznych wymagających pewnego wyrafinowania, taktu i szczególnej dystynkcji, zachowuję się w określony sposób i uważam, że podręczniki dobrych manier winny być uzupełnione o tę kwestię. Otóż ilekroć w tzw. dobrym towarzystwie dyskusja schodzi na sprawy polityczne, w możliwie najelegantszy sposób zanurzam prawy palec wskazujący w prawej dziurce od nosa, wykonując tymże palcem ruchy frykcyjne, czyli posuwisto-podsiębierne, które od czasu do czasu uzupełniam gibkim półobrotem. Ponieważ w rezultacie takiego działania pozostaje na pracującym palcu nieco materii, przekładam ją do swobodnej dłoni i w międzyczasie ugniatam kruszec między kciukiem a indexem, aż do uzyskania spoistej kulki. W celu zgromadzenia odpowiedniej ilości produktu powtarzam ruchy lewą ręką w lewej dziurce. W obliczu zmiany eksploatowanego nozdrza urobek należy z całą ostentacją przemieścić z ręki do ręki. Nie zaprzestajemy pracy nad substancją, dopóki nie osiągnie konsystencji konsystorskiej debaty. Oczywiście, całą ową procedurę należy udostępnić możliwie najszerszej widowni. W żadnym wypadku nie wolno więc ukrywać wałkowania smarków pod stołem! Wręcz przeciwnie: przy dostatecznym utwardzeniu naszej kulki można spróbować potoczyć ją po obrusie albo, o ile jest to stół obiadowy, zagrać w stołowego golfa. Naturalnie, korzystając ze sztućców sąsiada. Gdyby ktoś zapragnął dowiedzieć się, jakim celom miałaby służyć opisana procedura, spieszę z wyjaśnieniem: celom homeopatycznym. Wypędzić wielką paskudę mniejszą. Przyznacie sami, coś tu jest na rzeczy. Wydawać na świat poglądy polityczne, wałkować tematy, toczyć debaty... Jest coś, co zbliża wymianę poglądów politycznych do mieszania smarków: idiomatyka. Doszedłem do tego haniebnego wniosku w okolicach trzydziestki. Bydlę ze mnie do cna wyzute z poglądów politycznych. Nic mnie nie rusza: ani przyszła, ani przeszła pomyślność mojego narodu, ani nawet teraźniejsza; a co do sprawiedliwości społecznej i podobnych dyrdymałek, to mam je wszystkie głęboko. W Rowie Mariańskim. Prawdę mówiąc, gdy ktoś w biały dzień chce mi wręczyć tysiąc dolarów albo trzy miliony mieszkań, przechodzę na drugą stronę ulicy. Jeśli mam być szczery, to z drobnym wyjątkiem warunków atmosferycznych nic mnie ani ziębi, ani grzeje. Brak politycznych przekonań to zresztą nie największy grzech, jaki mam na sumieniu. Jest coś gorszego. Otóż uważam obnoszenie się z ideologią na prawo i lewo za coś wstydliwego. To jakby człowiek na ulicy wszem wobec obnażył, za przeproszeniem Czytelnika, swoją anemiczną fujarę i domagał się oklasków od zrozpaczonej widowni. Wymienionego akcesorium dawać pod publiczną ocenę nie wypada, ale poglądy polityczne to i owszem. Można je wystawiać na światło dzienne, ile dusza zapragnie. Na pierwszych stronach gazet, w dziennikach telewizyjnych i na billboardach. A przecie ideologia to nic innego, tylko intelektualna pornografia. Czy istnieje nieodzowna konieczność posiadania poglądów politycznych? Wszystkie one, jakkolwiek by na nie patrzeć, są utopijne; jeszcze nie tak dawno formułowanie spekulacyjnych sądów na temat społeczeństwa i państwa było domeną nielicznych anarchistycznych dusz; prawidłowością współczesnych czasów jest to, że wydaje się ono obowiązkiem wszystkich ludzi. Czy każdy z nas musi mieć poglądy? Ale jeśli już tak, to czy muszą one być trwałe niczym ondulacja, czy też mogą przybierać formę doraźnej fryzury? Nie bez powodu odwołuję się do fryzjerskiej metaforyki, poglądy polityczne przypominają wszak umeblowanie głowy. Wprawdzie efemeryczne, lecz dla publicznej oceny powierzchowności niepodważalnie istotne. Otóż sądzę, że właśnie temu wewnętrznemu wystrojowi naszej czaszki należy się od czasu do czasu odrobina pielęgnacji. W istocie, poglądy polityczne trzeba by co pewien czas wyszczotkować, potraktować żelem, ułożyć, w końcu – skrócić. Nie mówię już o powierzeniu ich cenionemu specjaliście. Zjawisko łysienia, które to, w myśl starej legendy, bywa rezultatem nadmiernej refleksji, dowodzi, że nie ma takich poglądów, których nie można byłoby się pozbyć. Problem jednak nie w tym, że nie mam wcale przekonań politycznych. Mam ich za dużo, a konkretnie – wszystkie. Mieć wszystkie poglądy, to jakby nie mieć wcale. Dobrze, zacznijmy od początku. Zupełnie nie potrafię poradzić sobie z moimi poglądami politycznymi. W domu jestem konserwatystą, ale kiedy wychodzę na dwór, mój kręgosłup ideologiczny zaczyna się już nawet nie uginać, lecz po prostu chybotać. Jestem idealnym przykładem chwiejności i braku zasad. Jestem konserwatystą. Tak, tak. Jestem. Tak. Jestem konserwatystą. Tak, tak. Jestem. Oto moja codzienna mantra. Moja – precyzyjniej rzecz ujmując – nieskuteczna codzienna mantra. Przepraszam: to nie mantra. To mnemotechniczna wprawka. Konserwatysta bez pamięci? Ktoś tu się chyba pomylił. Na łonie natury wyznaję na ogół poglądy zbliżone do stronnictwa zielonych, lecz wystarczy, że wkroczę w opłotki jakiejś wsi, a podejrzanie szybko skłaniam się ku partiom ludowym. W stosunkach damsko-męskich okazuję się liberałem, to drogocenna, tak twierdzą znajome damy, właściwość. Cóż z tego, skoro tracę wolnorynkowe przekonania, ledwie wydostanę się z zasięgu promieniowania damskiego intelektu. W większych miastach grawituję nieubłaganie w kierunku lewicy. W zapracowanych centralnych dzielnicach skłaniam się ku poglądom głoszonym przez socjaldemokrację, ale wystarczy, żebym zatrzymał wzrok na jakimś zakładzie pracy, a w mojej duszy budzi się zaciekły eserowiec. Jakże jednak to platoniczna zaciekłość! Nim dowlokę się do sklepu z bombami, muszę przejść nieopodal sądu i zamieniam się w łagodnego baranka – legalistę. Marksistą w zasadzie nie bywam, nie licząc naprawdę skrajnych przypadków szczególnie ekstrawaganckich lektur. Przy czym, na przykład sam Marks w dziwny sposób odstręcza mnie od marksizmu, podobnie Sartre. Kto mnie skłania do marksizmu? Na przykład Spengler. Wiecie, co się ze mną dzieje, kiedy czytam Oswalda Spenglera? Sierp i młot otwierają mi się w kieszeni. W sklepach dzieją się ze mną przerażające rzeczy. Przekraczam drzwi osiedlowego spożywczaka i natychmiast przemieniam się w skrajnego liberała, a tymczasem do dyskontu albo hipermarketu moje odnóża wnoszą nikogo innego, jak żarliwego socjalsyndykalistę. Socjalradykałem bywam w bankach, zaś do społecznej przychodni taszczę schorowane ciało socjalliberała. Gdy rozważam problem biedaków, popadam w nastrój polityczny, który najlepiej oddałby termin: robinhoodyczny donkiszotyzm, to znaczy marksizm-engelsizm złagodzony sporą przymieszką hamletyzmu. Ta specialité de la raison pozwala mi spoglądać z pełną utopijnej nadziei melancholią na bogaczy tego świata, w którym obydwa te stany – i bieda, i bogactwo – mogą się okazać frontalnym rozczarowaniem. Narodowcem – nie wiem, dlaczego tylko w nieokreśloności – ale bywam narodowcem. Za szkolnych czasów wychwalałem pod niebiosy chlubną przeszłość Ojczyzny. Szczególnie często miało to miejsce na lekcjach geografii. Uwielbiam dzieje ojczyste z pierwszego tysiąclecia naszej ery. Tyle tam sposobności do domysłów, tyle okazji do sprawdzenia tężyzny wyobraźni! Kocham mój kraj miłością ślepą i perwersyjną. Czasem – przyznaję się ze szczerością penitenta – napada mnie gwałtowna chęć wprowadzenia w życie przynajmniej części mych przekonań. Pech chce, że jeśli na przykład w gronie rodaków jestem skrajnym nacjonalistą, to w towarzystwie obcokrajowców – czyli tam, gdzie mógłbym skonsumować mój krwiożerczy nacjonalizm – zamieniam się w zaciekłego kosmopolitę. Po wysłuchaniu powyższych zwierzeń nie powinien dziwić fakt, że widok kopcącego komina czyni ze mnie wojującego ekologa. Gotów jestem łapać za transparent i urządzać pikietę pod najbliższym urzędem administracji publicznej. Nawet nie próbuję tego uczynić. Na samą myśl o jakimkolwiek urzędzie przeistaczam się w thorowiańskiego anarchistę. Czasem pocieszam się, że moją postawę cechuje otwartość. Prawda, niczego w ten sposób nie komunikuję; postawę niektórych grobów również cechuje otwartość, a przecież nie przestają być grobami. Proteuszowa ideologia, poglądy polityczne kameleona. Oto, co się ze mną porobiło. Ruja, Gomora i dekonstrukcja. Żebym to przynajmniej był demokratą. Nawet tym nie jestem! Czyżbym więc miał abdykować z tronu zwierzęcia politycznego i stać się tym, kim nakazał mi być Platon: dwunożnym, nieopierzonym? Otóż wcale nie. Zdaje się, że jestem po prostu jednym z szeregowych nabywców politycznych produktów. W żadnej mierze nie przyczyniam się do ich produkcji. Bywam łatwym łupem w rękach macherów od politycznego marketingu. Łatwym, choć niewdzięcznym. Wymykam się samemu sobie, dlaczegóż to nie miałbym się wymknąć łowcom poparcia? Moja choroba, jeśli jest to w ogóle choroba, a nie mniej lub bardziej powszechna prawidłowość, przypomina ideologiczną febrę. Albo światopoglądową pląsawicę. Nie potrafię złożyć u stóp jednej lub drugiej partii stabilnej żarliwości. Homo politicus dzisiejszych czasów. Zdaje się, że powyżej zamieściłem jego portret pamięciowy. Nie odchodząc przecie zbyt daleko od własnej metryki.
data ostatniej aktualizacji: 2007-06-09 23:28:04.020278 |