I nie opuszczę Cię aż do śmierci!Kiedy słyszę tytułową sentencję, zwykle wpadam w długotrwałą zadumę. Nie dlatego, że słowa te wypowiadane są w warunkach sprzyjających kontemplacji – na przykład we wnętrzu wiekowego kościoła, w którym niejeden już niejedno głęboko przemyślał. I także nie z powodu przewlekłej nudy – w końcu uroczystości ślubne nie trwają kilka minut i czymś ten czas trzeba wypełnić. Prawdziwa przyczyna uruchomienia moich szarych komórek zawiera się w esencji słownej tego zdania. Wczytajcie się, proszę, w jego sens: „… aż do śmierci!”. Stoi oto przede mną pięknie przyodziana para młodych (zazwyczaj) ludzi, którzy patrząc sobie w oczy przysięgają dozgonną miłość i wierność. I mówią to tak, jakby wierzyli w to wszystko bez szemrania, jakby chodzenie za rączkę do grobowej deski było cywilizacyjnym standardem, a rozstania, rozwody i wzajemne trucie arszenikiem było udziałem wyłącznie marginesu społecznego, w języku niemieckim określanego wdzięcznie mianem „Asozial”. A mnie się krew burzy w środku, bo przecież wiem, jak jest. Wyjdą sobie razem z kościoła, może jeszcze pójdą tu i tam, zrobią to i owo, ale generalnie – czyli statystycznie – mają marne szanse, by dotrwać pod jednym dachem do emerytury, o uniknięciu niewinnych romansików nie wspominając. No więc stoję w tym kościele i myślę intensywnie o tym wszystkim. Tak sobie myślę i raz nawet – pochwalę się – coś wymyśliłem. Zastanowiło mnie mianowicie to, czy tytułowa kwestia zawsze naznaczona była piętnem krzywoprzysięstwa, czy też to szlachetne zdanie sparszywiało w naszych czasach, jak wiele innych tradycyjnych wartości. I nagle poczułem się jak Pomysłowy Dobromir z dobranocki, jajko rozbiło mi się na czole i wykluł się z niego całkiem logiczny wniosek. Przecież kilkaset lat temu, ba może jeszcze przed dwustu laty, nasi przodkowie mogli złożyć taką przysięgę bez strachu, że będą się smażyć w piekle. Dlaczegóż to? Bo szansa, że przeżyją razem więcej niż kilka, kilkanaście lat była mniejsza od prawdopodobieństwa trafienia szóstki w totolotka. On miał bliską raczej perspektywę zaszczytnej śmierci na polu walki, pod maszyną parową albo na galopujące suchoty. Ją czekało kilkanaście porodów w warunkach mało higienicznych, pranie w rzece przy dwudziestostopniowym mrozie, nie wspominając o przemarszu wrogich wojsk – a te, jak wiadomo, mają swoje potrzeby. Oboje mogli więc z ręką na sercu obiecywać sobie wierność i miłość na tych kilkadziesiąt miesięcy wspólnego życia, zakończonych jej lub jego zgonem. A dziś? Pomyślmy, co czeka parę, która wygłasza głośno takie dyrdymały, na przestrzeni prognozowanego im wspólnego życia. Ich twarze przepoczwarzą się kilka razy nie do poznania. Na jej głowie wyrosną na stałe wałki, ślubną suknię zastąpi umorusany fartuch, a staranny makijaż – cuchnąca maseczka kosmetyczna. Jego brzuch będzie pęczniał z zadziwiającą systematycznością, garnitur przemieni się w dres, a bujne włosy pozostaną tylko na pożółkłych fotografiach. Ona zacieśni horyzonty myślowe do rozmiaru gazowej kuchenki, wykupi abonament na wszystkie wenezuelskie seriale, a w łóżku będzie w stanie ją podniecić tylko lektura plotkarskich szmatławców. On zmieni kilka razy poglądy polityczne z prawa na lewo, bez żenady zacznie się ślinić na widok każdej kobiety poza własną żoną, a jego życie duchowe ograniczy się do przeżywania wspólnie z kumplami meczów lokalnej a-klasowej drużyny. Na koniec całkiem już rozdzieli ich ponętna narzeczona młodszego syna lub wypacykowana sąsiadka, listonosz lub hydraulik jak z obrazka, czyli drastyczna różnica charakterów odkryta przed sądem po trzydziestu latach małżeństwa. Nasi przodkowie mieli statystycznie małe szanse na to, by nasycić się swoją obecnością, my – przeciwnie – zaczynamy odczuwać nadmiar danego nam czasu. Kilka prostych zmian w wyposażeniu łazienki i naszym jadłospisie sprawiło, że nasze życie wydłużyło się kilkakrotnie, przy czym znacząca część otaczającej nas scenerii nie uległa zmianie. Tradycyjne rytuały, niepisane reguły, słowne formułki – niemal jak sprzed lat, nijak nie pasujące do wymagań , jakie stawia nam nasze ciało. Obejrzyjcie sobie takiego „Czterdziestolatka”. Toż to był człowiek niemal stary – mentalnie, sposobem noszenia się, zachowania. Dokładnie tak: jeszcze trzydzieści lat temu (wtedy kręcono ten serial) człowiek wchodził nieodwołalnie w dorosłość po dwudziestym roku życia, wiek średni zaczynał się po trzydziestce i niepostrzeżenie przemieniał się w starość. A pamiętacie Babcię Tinę? Zyskała ten przydomek, gdy była krótko po czterdziestce, wtedy jeszcze nie wypadało kobietom w tak zaawansowanym wieku fikać na scenie nogami. Dzisiaj Madonna, lat czterdzieści kilka, biega po teledyskach w samych pantalonach i wygina się na wszystkie strony, budząc powszechną radość i pożądanie. Macierzyństwo po trzydziestce uchodziło kiedyś za śmiertelnie niebezpieczne, mężczyzn niby to nie dotyczyło, pamiętam jednak, jak jakiś czas temu pewien francuski aktor spłodził dziecko po sześćdziesiątce i został wyklęty przez opiniotwórcze media. A dziś? Kobiety biorą się do rodzenia po czterdziestce, a ojcostwo po pięćdziesiątce jest towarzyskim standardem. Bojówki, dżinsy minispódniczki można nosić do emerytury, podobnie jak włosy długie do pasa (kobiety) i irokeza (panowie). Kluby nocne pełne są podtatusiałych młodzieńców, w samochodach sportowych rozsiedli się udokumentowani renciści, a mistrz w boksie wagi ciężkiej przed czterdziestką to prawdziwy wybryk natury. Nie tylko możliwości komputerów rozwijają się w nieziemskim tempie, to samo dotyczy nas samych, czy tego chcemy, czy nie. Nie nadążamy sami za sobą, nasze własne ciała i umysły wyprzedzają coraz wyraźniej zasapany tradycyjny świat. Dystans rośnie z każdym dniem i tak oto tracą praktyczne zastosowanie narzędzia, które jeszcze niedawno pomagały nam skutecznie zapanować nad żywiołem zdarzeń. data ostatniej aktualizacji: |