HORMON WZROSTUByła taka epoka – pamiętam to dobrze – gdy dzień bez sportowego rekordu świata w jakiejkolwiek bądź dyscyplinie uznawany był powszechnie za stracony. Skakano, rzucano, biegano wokół bez pamięci, bez ładu i składu, łamiąc na każdym kroku tak zwane granice ludzkich możliwości. Wydawało się wtedy, że ludzkość nie zna żadnych granic i doczekamy w dobrym zdrowiu czasów, gdy ktoś przebiegnie setkę poniżej jednej setnej sekundy lub przerzuci młotem dookoła kuli ziemskiej. Niestety. Upadł mur berliński, a wraz z nim – ściany enerdowskich laboratoriów biotechnologicznych i prawda wyszła na jaw. Okazało się, że wszystkie te rekordy były zwykłym picem na wodę, bo podziwiani w telewizji półnadzy herosi tyle mieli wspólnego z greckimi olimpijczykami, co niezniszczalny Robocop z poczciwym brytyjskim Bobim. I w ten sposób pozostaliśmy na wieczne czasy z kopcem rekordów niemożliwych do pobicia i z sytuacją, gdy te nieliczne, osiągalne dla śmiertelnych, bite są jakby chyłkiem, z pewną nieśmiałością, niemal anonimowo. Tego samego natomiast nie można powiedzieć o rekordach w innej ulubionej rywalizacji międzynarodowej minionego wieku: galopie gospodarczym. Jeszcze sto lat temu wzrost gospodarczy większości krajów nie przewyższał wzrostu naturalnego, a w wiekach ciemnych i oświeconych wzrost oscylował w okolicach zera, wzbogacić można się było tylko kosztem sąsiada, na drodze rabunku, gwałtu lub wyswatania potomnych. A dziś, proszę, każdego ranka chcielibyśmy budzić się o centymetr więksi i pół kilo bardziej kochani. Dożyliśmy bowiem takich czasów, gdy pięć i pół procenta rocznego wzrostu wypoconego przez polską gospodarkę jest wynikiem niemal wstydliwym, w porównaniu z ośmioma czeskimi procentami, czternastoma łotewskimi i chińskim marginesem błędu w obliczeniach. W takim tempie można dogonić kraje rozwinięte w mgnieniu oka, przegonić je na zakręcie i odstawić na dwie długości, jak enerdowska biegaczka z seksownym trzydniowym zarostem. Widziałem już nawet takie nagłówki w jakimś czasopiśmie: „Estończycy za dziesięć lat będą bogatsi od Niemców”. A to dobre, pomyślałem widząc ten estoński cud gospodarczy na własne oczy, nie wygląda tu lepiej niż u nas, więc może i my będziemy za kilka lat mieli chodniki gładsze, niż w Berlinie. A to dobre, liczyłem dalej w myśli, Niemcy potrzebowali czterdziestu lat, by było u nich tak dobrze, jak w Niemczech, a nam wystarczy na to już tylko dziesięć lat. To może Chinom wystarczy też dekada, by stać się Ameryką, Indiom tylko rok, by stać się Chinami i tak dalej. Świat przyspieszył mi w oczach tak bardzo, że musiałem przysiąść na chwilę. A kiedy siedzę, to zwykle myślę. Do czego to zmierza? Rozumiem wszystko, ale żeby do tego stopnia ulec Bożkowi Wzrostu, by hurtem zgłupieć do reszty? Dziesięć procent rocznie daje podwojenie bogactwa kraju po ośmiu latach, po kolejnych dziesięciu mamy już sześć razy tyle, co na początku. Po co komuś za dwadzieścia lat sześć razy tyle, co dzisiaj, skoro dziś ma już w sam raz? Jest przecież jeszcze tyle innych przyjemności na świecie, ot, na przykład kontemplowanie zachodu słońca, głaskanie za uszami mruczącego kota, mógłbym wymieniać tak bez końca. A tutaj, proszę: wzrost dla wzrostu. Bo wiadomo nie od dziś, że pieniądze szczęścia nie dają. To oczywiście nie do końca prawda, brak związku między szczęściem i bogactwem wymyślił zapewne jakiś sfrustrowany bogacz. Kiedy ktoś, kto nie ma na chleb z dżemem, dostanie zastrzyk gotówki, zwykle skacze ze szczęścia. Ale generalnie coś w tym jest, naukowcy zmierzyli już nawet ekierką, że szczęście rośnie wraz ze wzrostem zamożności tylko do granicy dziesięciu tysięcy dolarów na osobę. A każdy następny dolar, w roli pokarmu naszej szczęśliwości, jest już wyrzucony w błoto. Kiedy człowiek jest syty, modnie ubrany i siedzi w wygodnym samochodzie, staje się odporny na uroki tępego wzrostu i zaczyna tęsknić do czegoś innego, trudniej mierzalnego, niż „PeKaBe per capita” (Jezu, to samo w sobie brzmi jak pozbawione treści ćwiczenie językowe!). Człowiek przestaje wierzyć, że dogoni własny ogon i ugryzie wreszcie to wciąż uciekające mu szczęście, bo przecież, gdy chodził do szkoły, obiecywano mu powszechną idylle, kiedy społeczeństwo dosięgnie dwudziestu tysięcy; Luksemburg i Norwegia mają już po czterdzieści i co? Dla niepoznaki sporządza się wprawdzie rankingi wzbogacone o inne mierzalne składniki szczęścia, takie jak ilość miejsc w żłobkach łamane przez ilość ciąż somatycznych albo odwrotność ilości wydzielanego tlenku węgla łamanej na ilość naturalnych zgonów osobników płci męskiej, ale wtedy robi się jeszcze śmieszniej, bo okazuje się, że najfajniej to jest w Nowej Zelandii. Więc może stara opowieść o Murzynie pod palmą wcale nie miała być dowcipem, może to w założeniu miała być opowiastka głęboko filozoficzna. Znacie? To wsłuchajcie się w sens: Do Murzyna, który całe dnie siedział bezczynnie pod palmą, mówi żona.„Może byś tak nazbierał bananów do kosza?” „A po co?” „No, żeby je sprzedać i kupić wózek”. „Ale po co?” „No, żeby nazbierać wózek bananów, sprzedać i kupić dwa wózki ”. „Ale po co? „No, żeby zatrudnić kogoś, załadować banany, sprzedać i kupić kolejne wózki ” „Ale po co?” „No, żeby zatrudniać coraz więcej ludzi i sprzedawać coraz więcej bananów ”. „Ale po co?” „No, żebyś był bogaty”. „Ale po co mi to?” „No, żebyś mógł siedzieć całymi dniami bezczynnie pod palmą”.data ostatniej aktualizacji: |