EMPiK w Polkowicach, Brad Pitt w Nowej RudzieDobrze jest siedzieć sobie w ogrodzie, mimo września opalać się w najlepsze i czekać, aż ci „FA-art” literacki kwartalnik przyniosą do domu. Patrzcie, szesnaście złotych, a do mnie na Łabędzią piechotą chodzi. A ponadto samemu nie trzeba do EMPiKu piechotą chodzić, iżby im tam kapitalistom krwiopijcom one szesnaście złotych zapłacić za kwartalnik, o ile akurat go mają. Bo w takich Polkowicach na przykład, w których ostatnio bawiłem, choćbyś zabił smoka, pokonał podstępne karły i obudził Brunhildę, to „FA-artu” w EMPiKu nie uświadczysz. A jakby tego było mało, że w tych Polkowicach FA-artu” w EMPiKu nie uświadczysz, choćbyś zabił, pokonał i obudził, to jeszcze tam nie uświadczysz EMPiKu, bo go akurat w ogóle w Polkowicach nie mają i jak chcesz nabyć kwartalnik, to musisz podryndać z piętnaście kilometrów do najbliższego EMPiKu w Lubinie, co daje prawie złotówkę za kilometr, które musisz przejść, jeśli idziesz piechotą, a potem za to jeszcze zapłacić, a przecież jako miłośnik literatury nic się na biznesie i zarządzaniu nie kapujesz, więc groszem nie śmierdzisz, więc nie jedziesz taryfą do EMPiKu w Lubinie, iżby tam kupić kwartalnik, bo nie masz na taryfę, a jak masz akurat na taryfę, to przecież tym samym na kwartalnik już nie masz, więc jeśli mieszkasz w Polkowicach i jesteś miłośnikiem literatury, to obywasz się bez literatury w jej wydaniu kwartalnikowym, jako i w każdym innym, i w ogóle masz ogólnie przechlapane, jak zresztą każdy miłośnik literatury w każdym mieście, tym bardziej na wsi, a jest tych miłośników w tych miastach i wsiach podobnież bez liku, frajerów nie sieją, chociaż ich rzadko w telewizji pokazują, więc może i nieprawda. Może jednak taki jeden z drugim bidul literacki po „Kiełbasę Wyborczą” sięgnąć za złotych pięćdziesiąt, iżby się z niej dowiedzieć, iż taki na przykład nominowany Eustachy Rylski pisarz nie lubi bibliotek i w domu ma mało książek, bo „w książkach gromadzi się kurz”. A niech mi się stolec wypsnie! Toż myślałem, że w książkach gromadzi się zgoła co insze i że pisarzowi nominowanemu, czyli laureatowi in spe, książki kojarzą się zgoła inaczej. Z Nagrodą na przykład. A toż i na statuetce kurz siędzie i zaś kłopot – uszyć pokrowiec, pociągnąć Pronto antystatycznym, nie przyjąć? Że książki znane są z tego, iż się w nich kurz gromadzi, to nie ma czemu się dziwić. W dodatku do tej samej „Parówki Wyborczej” czytam, że Peter Greenaway malarz reżyser autor laureat „znany jest z tego, że nigdy nie krzyczy na aktorów”. Toż okazuje się, że ja go dotąd w ogóle nie znałem! Powiem więcej, okazuje się, że znałem go słabo, a wręcz nie od tej strony go znałem, co trzeba. A skąd ja miałem go znać od tej strony, że on na aktorów nie krzyczy, kiedy go nigdy niekrzyczącego na aktorów nie słyszałem? Sam siebie też ani krzyczącego, ani niekrzyczącego na aktorów nie słyszałem, a w „Kaszance Wyborczej” o tym ani słowa nie piszą. Bo co też miałbym krzyczeć albo i nie krzyczeć na tego jednego jedynego aktora, którego znam, żeby go sobie zrazić i nie móc potem na niego krzyczeć? A tak – mogę, a nie krzyczę, choć mało kto mnie zna od tej strony. Podobnież mało kto wie, że pisarz, autor kilku niekiepskich książek, tudzież posiadacz świadectwa szkoły wyższej z czerwonym paskiem prymusa, a przy tym degenerat całą gębę, co to nigdy nie pił o suchym pysku, otóż nikt nie wie, iż ten właśnie Wienia Jerofiejew, którego sobie upodobaliśmy, nie jest wcale znany z tego, że jest pisarzem, autorem, posiadaczem czy też naszym pupilem, lecz z tego słynie, iż nigdy w życiu nie puścił bąka, zwłaszcza w towarzystwie dam, czyli wręcz przeciwnie niż taki Mozart na przykład, który sobie folgował ile wlezie nie tylko, jak się okazuje, w muzyce, jako że nie był z tych, co – wedle jego własnych słów – udają, że nie wiedzą, iż mają dziurę w dupie. I kto by pomyślał? Tu mi się przypomniał sen, który mnie nie tak dawno nawiedził, a w którym ni z tego ni z owego pojawiły się postacie znane także skądinąd, a śniło się tak: W Nowej Rudzie z Bradem Pittem i jakąś laską (Angelina Jolie?) przechodzimy na czerwonym świetle przez jezdnię. Łapie nas policjant i długo tłumaczy, co nam za to grozi. Brada mają skazać na miesiąc prac społecznych – w Nowej Rudzie! Na co ten siada na ławce i się łapie za głowę. Jest tak załamany, że – a niech mi się stolec wypsnie! – zaraz zacznie płakać! „Brad – mówię do niego – Brad, na miłość Boską, nie łam się, bądź mężczyzną, nie rób mi tego!” I dokładam, bo jakby mu było mało: „Trzym się, koleś, tylko nie popuszczaj, bądź sobą, bądź macho!” I jeszcze: „Pierdol tego psa, może nam skoczyć!” Po czym tłumaczę psowi, że nie po to przecież przechodziliśmy na czerwonym, iżby teraz tu siedzieć i pół godziny wysłuchiwać tego tu jego paplania, tej psiej kaznodziejskiej tandety, a po to na czerwonym przechodziliśmy, aby czas sobie skrócić, a nie by go teraz nadkładać przez to jego psie pytlowanie bez końca. I w końcu nie wiem, jak się to nasze pytlowanie bez końca w końcu skończyło. Chyba się po kościach rozeszło. I git. Ale najgorsze w tym wszystkim, najgorsze, że przy tym pytlowaniu naszym całym zapomnieliśmy – ja, Brad i pies – o Angelinie! Mało tego, zapomnieliśmy nawet, czy zapomnieliśmy o Angelinie, czy też o kimś innym zapomnieliśmy, kogo z powodu owego zapomnienia za Angelinę wzięliśmy. A przecież, jeśli nie Angelina, to też mogła być niezła laska! Nie samą Angeliną człowiek żyje. Przynajmniej ja. Bo gdybym tak samą Angeliną żył i poznał ją od innej strony niż wszyscy, byłby się Brad nam zupełnie rozkleił, a przecież herosów nawet w Hollywood nie sieją tak szczodrze, iżby cały świat mogli swoim heroizmem obsłużyć. data ostatniej aktualizacji: |