WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 100 wrzesień 2006Ubertowski

Makroekonomia a literatura

Tak się jakoś w moim życiu złożyło, że studiowałem mniej lub bardziej miękkie kierunki, zwane dla niepoznaki naukami społecznymi. „Miękkość” tych dziedzin jest łatwo zauważalna nawet dla najbardziej tępego studenta już przy pierwszym kontakcie z salą wykładową, nie można bowiem przeoczyć faktu, że nie zgłębia się tutaj żadnej konkretnej i praktycznej wiedzy w rodzaju budowy dróg i mostów, fizyki jądrowej albo matematyki stosowanej. Wszelkie konkluzje, do których dochodzi znużony swoim własnym wywodem wykładowca, są mocno probabilistyczne, obłożone litanią uwarunkowań i generalnie przypominają wróżenie z fusów albo co najwyżej efekt działania pożal się Boże meteorologów. Pamiętam jak dziś smak melancholii, w którą wprawił mnie najgłośniejszy w latach osiemdziesiątych profesor socjologii, gdy na nasze pytanie o to, w jaką to stronę potoczą się losy naszego wybranego narodu, ten wybitny przedstawiciel nauk społecznych z miną dyplomowanego guru wygłosił nam wykład o treści mniej więcej takiej oto, cytuję z pamięci: „Są mianowicie cztery możliwości. Możemy iść na północ. Ale też możemy iść na południe. Nie wykluczone jednak, że pójdziemy na wschód. A może na zachód?”

Nie dziwcie się więc, że studiowanie tak mglistych teorii wpędziło mnie w ciężkie kompleksy. Obcując ze studentkami i studentami bardziej poważnych kierunków nabierałem przekonania, że moja wiedza nigdy nikomu specjalnie się nie przyda, co więcej – mnie samemu wydawała się ona mało pożyteczna i trudno zamienialna na twardą walutę. Nie dziwcie się więc, że rosła we mnie straszliwa tęsknota, by postudiować coś bardziej konkretnego. Zrobiłem przegląd możliwości i po odrzuceniu kierunków, o których twardość mógłbym się zbyt boleśnie pobić, trafiłem na ekonomię. Trochę twardą, pomyślałem, ale jednak na tyle miękką, by mój mózg rozleniwiony latami humanistycznej bezczynności mógł podołać przyswajaniu wiedzy. Pobiegłem zaraz na zajęcia, kupiłem hurtem wszystkie podręczniki, zamknąłem oczy i wyciągnąłem rękę w poszukiwaniu obiecanej twardości. I wtedy to poczułem, czym jest prawdziwe, życiowe rozczarowanie.

Dziedzina prezentująca się w mediach z dopiskiem „naukowa” w bliższym kontakcie okazała się uszyta z tej samej miękkiej materii, znanej mi dobrze od lat. Co więcej – zatęskniłem skrycie za wspomnianym wyżej profesorem mniemanologii – w odróżnieniu od „nauk społecznych”, które nie ukrywają swoich metodologicznych słabości, ekonomia nie ma zamiaru przyznawać się do nikczemnego wzrostu, wmawia wszystkim, że jest gigantem, że stoi mocno na solidnym gruncie i żaden wiatr historii nie jest w stanie jej obalić. A ponieważ – z definicji – powinna dostarczać gotowych rozwiązań dla rządzących, produkuje najchętniej kupowane jednowymiarowe modele, przeznaczone do uniwersalnego zastosowania. Przykładem tego jest ortodoksyjny neoliberalizm, forsowany przez lata jako lek na całe zło. Wystarczy – tłumaczą wyznawcy tej religii – obniżyć podatki do zera, rozstrzelać rząd i z każdego obywatela zrobić przedsiębiorcę (chyba trochę upraszczam, ale tylko trochę), by każdy kraj w dowolnej szerokości geograficznej rozkwitł jak kasztanowiec w czasie matur. A ponieważ był kilkuletni okres, gdy faktycznie rozwijały się tylko kraje stosujące się do tych reguł, neoliberałowie wypieli dumnie piersi i obwiesili je kolorowymi orderami.

Sęk w tym, że gospodarka to proces; jak to mówią starzy recydywiści: „Przyczyny dzisiejszych sukcesów spowodują jutro twoją porażkę”. Spójrzmy bowiem na dzisiejsze dane wzrostu PKB, fetysza ekonomistów (to temat na osobny felieton), świeżutkie, z pierwszego kwartału 2006. Co my tu mamy? Kraje, nazwijmy to, neoliberalne: Australia – 3,0%, Wielka Brytania – 2,6%, USA – 3,5%. A kto się wyróżnia na korzyść? Kto? Nie uwierzycie. Szwecja! Okrąglutkie pięć koma pięć procent wzrostu! Ta sama Szwecja, która była dla neoliberałów ulubionym chłopcem do bicia w połowie lat 90., klinicznym przypadkiem sytemu chorego z powodu rozbuchanej biurokracji socjalnej. Bo jak to możliwe, by mknął z taką prędkością kraj syty do obrzydzenia, z podatkami do sufitu, dający każdemu głodnemu rybę zamiast wędki, kraj, gdzie każdy pracownik może oświadczyć szefowi, że dzisiaj nie przyjdzie do pracy, bo po prostu ma chandrę?

Odpowiedź wydaje się dziecinnie prosta, nie potrzeba chyba studiować kierunków miękkich i twardych, by ją sformułować, a może właśnie jest to konieczne, trzeba opanować na czas egzaminu treść „niezbitych prawd”, by wypluć je z mózgu natychmiast po wyjściu z pokoju egzaminatora. Odpowiedź jest oczywista dla każdego, kto zachował resztki zdrowego rozsądku po latach społeczno-ekonomicznych eksperymentów z prawa i z lewa: nie ma jednego wzoru na dobrobyt, skutecznego dla wszystkich. Każdy musi wypracować sobie w pocie czoła swój własny wzór. Model szwedzki, idealny w tamtym środowisku ludzkim, nie ma szans zadziałać w Japonii, w Polsce albo w Pernambuco. Podatek powyżej pewnego poziomu w Polsce staje się fikcją, nikt go po prostu nie zapłaci. A wyobrażacie sobie, jaka byłaby u nas frekwencja w pracy, gdyby można było sobie poleżeć w łóżku bez lekarskiego pozwolenia? Śmiem twierdzić natomiast – idę dalej – że gdyby w Szwecji wprowadzono system uświęcony przez neoliberałów, Szwedzi pochowaliby się po kątach albo wyemigrowali do Laponii, by założyć Nowy Sztokholm.

No dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z tytułową literaturą? Otóż ma i to bardzo wiele, tak mi się przynajmniej wydaje. Już wyjaśniam: przedmiotem mojej nieodwzajemnionej namiętności, oprócz nauk społecznych, była i jest literatura. Na boku próbuję coś tam wystrugać w słowie, układam budowle ze słownych klocków i podpatruję, czy konstrukcja trzyma się pionu. Takie rzeczy można robić na żywioł, można też próbować podeprzeć się teorią lub praktyką innych. Spróbowałem więc i ja, podpatrzyłem jak to robią inni, wziąłem też do ręki pewną ilość tomów z zachęcającym tytułem w rodzaju „Sztuka pisania dobrej i poczytnej powieści dla kucharek i intelektualistów”, dokładnych tytułów przez litość nie wymienię. Co się uśmiałem czytając sentencje Wujków Dobra Rada, to moje, do teraz boli mnie brzuch, ale to ponoć zdrowo, minuta śmiechu zastępuje kwadrans gimnastyki. Mniej śmiesznie zrobiło mi się, gdy sięgnąłem po klasyków powieści, wybranych losowo, metodą na zasięg mojego ramienia. Jaką bowiem technikę pisarską stosowali, tworząc swoje arcydzieła, czy jest jakiś magiczny klucz do systemu? Pisać w pierwszej, czy trzeciej osobie? Zdania krótkie, czy długie? Z dialogami czy bez? Co trafia najlepiej do ludzi? Zagłębiłem się w badaniach nad pisarskim rzemiosłem, wyrysowałem nawet tabelki w Excelu (żartuję). W każdym razie: tak różni przecież pisarze jak Haszek, Eco, Marquez, Hemingway, Faulkner stosowali zwykle ten sam schemat z trzecio-osobowym opisem, z wyróżnionymi dialogami, budowali średniej długości zdania. Ale taki Hrabal gustuje w pierwszej osobie, lubi ukryć dialog w tekście i znacznie wydłużyć zdanie. Kafka pisze w trzeciej osobie, różnicuje zdania, od długich do całostronicowych. A Kundera lubi mieszać osobę trzecią z pierwszą albo na odwrót.

Jaki z tego wniosek? Cóż, będziecie chyba rozczarowani jego prozaicznością, ale taka jest prawda, rzeczywistość w odróżnieniu do teorii nie pozwala na żadne intelektualne fajerwerki.

Dobrej literatury nie da się teoretycznie ukonstytuować, można ją tylko napisać.

Dobra literatura tym tylko się różni od złej, że jest trafiona.

Dokładnie tak, jak optymalny dla danego kraju system ekonomiczny.


data ostatniej aktualizacji: