MiłośćZgoda, zgoda. Miłość to cokolwiek przyśliski temat na felieton. Łatwo tu zgubić tradycyjny jajcarski ton i popaść z kretesem w patetyczną tromtadrację. Być za wszelką cenę frapującym – piekiełko dobrze znane felietonistom. Miłość w literaturze jest jak szelfowe wybrzeże – gąszcz skodyfikowanych mielizn. Nie sposób obyć się bez pilota obeznanego z lokalną dyslokacją łach. Jak zatem pisać gruboskórny – z gatunkowej konieczności – tekst o czymś tak pełnym miałkich subtelności? Próżno smarować łożyska. Miłość – temat nieźle roztrzęsiony po wertepach literatury światowej – zapewne wcale ich już nie ma. Trudna rada: zostaje albo pisać, albo kochać inaczej. Tymczasem felietonu inaczej pisać nie sposób. Pozostaje to drugie wyjście. Amen. Tylko właśnie: jak to jest z tom miłościom? (tak pytał stryjaszek Pepi u Hrabala). Czy miłość jest pojęciem klasyfikowalnym? Czy jest podzielna na grupy, podgrupy, frakcje, klasy i żywioły? Czy też za każdym razem, każdym przytrafieniem, każdym nadejściem – przybiera inną postać? Czy da się w tej materii przeprowadzić jasne i proste podziały: tu zła, tam dobra; tu szczęśliwa, tam nieszczęśliwa? Tu ewangeliczna, tam występna? A może – jako że każde nowe zakochanie rozpoznajemy jako coś świeżego, orzeźwiającego duszę – problem leży w tym, że miłość za każdym razem jest inna i nie sposób kochać dwa razy tak samo; za każdym nowym zakochaniem kochamy właśnie inaczej? To, że zakochując się, człowiek nie może zadeklarować, iż tym razem zakocha się na przykład nieszczęśliwie albo na śmierć, na amen albo na fest – że niepodobna sporządzić żadnego loveplanu, projektu miłości, scenariusza, harmonogramu z przynajmniej oględną kalkulacją roboczogodzin zakochania, nareszcie kosztorysu tegoż zakochania – owo utrudnienie czyni z miłości przedsięwzięcie tak mało lukratywne, tak nieprzewidywalne, tak niesterowne, że chwilami pozwalam sobie domniemywać, iż pod postacią tego zjawiska, skądinąd będącego wcieleniem idei przyziemności, przejawia się wyrok niebios. I jak tu z szeregu kochających wyróżnić – do nagrody bądź kary – kochającego inaczej, skoro nikt z nas nie kocha tak samo? I skoro głosy wzywające do piętnowania kochających inaczej słyszymy najczęściej od niekochających wcale? Wszyscy wiedzą, tylko nikt nie wie. Bardzo lubię tę sentencję. Może dlatego, że sam ją wymyśliłem. A przecież z ludzkim pojęciem miłości łączy się pewien paradoks. Otóż niewykluczone, że zakochać się w kimś to, jak napisałby staruszek Leśmian, zaprzestać kochać resztę. Zakochać się to znaczy mniej więcej tyle, co uczynić pewien wybór. A zatem miłość nie istnieje – bo pokochać kogoś to przestać kochać wszystkich innych. Na domiar złego to, co stało się z nami, nie nastąpiło w nas. Pozostaliśmy tacy sami. Nic nas nie dotknęło. Nic z nas niczego nie ujęło. Wystrzelono nas na wiwat. Zawsze pozostanie coś nie do końca dopowiedzianego w wysokim kanonie zachowań erotycznych; pewien odłóg zbytecznych czynności, pewien zapas, pewien nadmiar zachowań, które wprawdzie urozmaicają nam szlak wiodący do miłosnego zjednoczenia, jednak w świetle pragmatycznej filozofii wydają się czystym bałamuctwem i żenującą obłudą. Godzę się ze stanowiskiem, że nadmiar tychże jałowych zachowań jest zjawiskiem niepokojącym, lecz cóż, jeśli się owa ceremonia rozgrywa w warunkach rygorystycznej ascezy? To już zupełne kaputt! Tymczasem jednak i w miłości heteroseksualnej, dyscyplinie szanowanej przez większość rządów i kościołów świata, przychodzi kiedyś zakończyć karierę. Odwiecznie przeraża mnie ta perspektywa; jej to zawdzięczam lwią część osobistego zbydlęcenia. Czy dewiant-impotent jest nadal takim samym odstręczającym grzesznikiem? Zdaje się, że przysłowiowa nauka (jakaż to będzie: patologia seksu?) niewiele nam tutaj wyjaśnia. Czy zboczenie płciowe wegetuje w ukryciu potencyjnej potencjalności, czy też objawia się – z siłą, jak sądzę, błyskawicy – dopiero w akcie ekstraordynaryjnej konsumpcji? Żaden z wertowanych w popłochu podręczników medycznych nie udzielił mi na to pytanie odpowiedzi, która wyczerpałaby temat, nie wyczerpując jednocześnie czytelnika. Przyznam, że zaznaczony problem spędza mi resztki snu z resztek powiek. Bo, widzicie, zakochałem się. No tak (ratunku!). Tak, felietoniści też się zakochują, nie bacząc na gatunkową niekompetencję. Przy czym nie mam złudzeń: ulokowałem uczucia tak daleko od normy, że chyba przyjdzie mi sczeznąć w piekle własnych grzesznych myśli. Gdzież znajdę słodsze piekło? Dewiant, jaki jest, każdy widzi. Jest ponury, nieugięty, nieprzekupny. Przemyka się ukradkiem po ulicach, najczęściej wieczorami, lecz bywa również widywany w okolicach placówek oświatowych – w porze długiej pauzy. Ma na sobie długi płaszcz, a pod spodem – nieobecność przyodziewku. Po tym go poznacie. W takim to rynsztunku i w takim spowiciu rzeczona bestia – korzystam z pełnej mocy tego słowa – grasuje. Jest groźny. Owszem, jest demoniczny. I to do tego stopnia, że nikt go nie spyta o problemy z erekcją lub oziębłość. To nie są problemy dewiantów. Jeśli przeznaczenie dało nam pewne ekstrawaganckie skłonności płciowe, przyjmujemy, że nie była to transakcja wiązana. Nie można kochać inaczej do potęgi. Nie wolno piętrzyć inności kochania. Miłość już sama jest odmiennym stanem. Jest skandalem. Znamy kawał o bacy i spragnionym mocnych wrażeń, aczkolwiek niekompetentnym ceprze, który z całego stada owieczek wybrał akurat najbrzydszą. Lecz cóż, jeśli przyjdzie podnieść dewiacje do sześcianu? Jeśli rzeczony ceper wybierze barana? Każdy człowiek w swych wyborach seksualnych staje na rozstajach – a dróg jest legion, a każda z nich ma z dziesięć pasów ruchu. A jeszcze można podróżować pod prąd... Właśnie. Mam zamiar zająć się tym ostatnim. Żyjemy w czasach skandalicznie skomplikowanych. Już nie to, o czym ostrzegała Sybilla, że chłop z chłopem a baba z babą. To już przerobione. To już oklepane. Szykuje się coś gorszego. Ludzie będą sobie normalnie chodzić, oglądać wyprodukowaną na potrzeby niepełnoletnich telewizję, czytać umiłowaną slowreadingową literaturę, jeść obiady – a to ich chodzenie, oglądanie, czytanie, jedzenie (czy co tam jeszcze) stanie się dewiacją. Nieistotne, co uczynimy – wszystko może być uznane za zboczenie seksualne. Czy na przykład oral jest całkiem w porządku? Jeśli już przystaniemy na to, że seks oralny nie jest niczym zdrożnym, to moja wyraźnie niedomagająca wyobraźnia pornograficzna nie poddaje mi wystarczająco przekonywającego obrazu oralnego fetyszyzmu. A cóż taki... Fetyszystyczny oral zoofilny? Jej Bohu...! Rozwiązaniem tego niewyobrażalnego rebusu pornograficznego może być już tylko... tradycyjny polski obiad! Ale przejdźmy do rzeczy. Siedziałem kiedyś w knajpie z Wielkim Poetą. Przy jednym stoliku. Tak, tak – muszę się pochwalić. Redakcja „FA-artu” nie bierze byle kogo do współpracy. Weźmy podpisanego pod niniejszym. Podpisany spotyka, siaduje, słowem przestaje. Nie przeprowadziłem wywiadu, nie zamieniłem słowa, bo kudy mi tam, robakowi. Obleńcowi obleśnemu. Ale – siedziałem. Siedziałem i podziwiałem. Dla siebie i dla czytelnika. Podziwiałem, rzec by można, czynnie. Czynnie, bo gdy Wielki Poeta wydalił się od stolika za swymi sprawami – najniezwodniej ekskrecyjno-wydalniczymi – ja skitrałem do wiekopomnej samary koktajówkę ze słomką, dwa przychary i złożony na pół bilet autobusowy. Pierwszy paralogizm: Wielki Poeta jeździ autobusami. Drugi: Wielki Poeta ćmi szlugi. Trzeci: ciągnie drinki zamiast pisać. Czwarty: sra. Ale to była dygresja. Mam relikwie. Trzymam je w tekturowym relikwiarzu po pierniczkach alpejskich. Trzymam i oglądam. Oglądam? Mało: pieszczę wzrokiem. Tak zaczęła się moja mordęga. Zostałem fetyszystą. Tylko jak zakwalifikować mój nieroztropny związek? Wot zagwozdka. Uprzedni posiadacz przywłaszczonych przeze mnie przedmiotów był facetem? Trudno. Typologia zachowań paraseksualnych jeszcze ścierpi ten wybryk w gronie normalnych heterodoksyjnych dewiacji. Fetyszysta homoseksualny. Jest na mnie definicja. Ale coż powiecie na to. Oto dowiaduję się, że sam Wielki Poeta, mój dostawca relikwii i fetyszów – okazuje się gejem. Tego to już chyba statystyka porażek nie przełknie. Toż to przekracza rozsądek wszelkich nauk o erotycznych bezdrożach. Dobry Boże! To kim ja w końcu jestem? Fetyszystą homohomoseksualnym? Gejem dubeltowym w detalu? Parówą zreifikowaną? Zupełnie tego nie mogę rozebrać. Mam bilet, dwa niedopałki, nielegalną szklankę. Ale poza tym żadnej pewności. Żadnego zakotwiczenia w naukowej tradycji. Miło być kochającym inaczej (tak przynajmniej sądzę). Ale i w tej dziedzinie powinien być pewien porządek. Czy można wyobrazić sobie wspólny marsz równości fetyszystów obuwia i portfeli? Raczej chyba na pewno nie. data ostatniej aktualizacji: |