WYDAWNICTWO FA-art   Start START   Książki KSIĄŻKI   Kwartalnik KWARTALNIK   Archiwum ARCHIWUM   Strony Autorów STRONY AUTORÓW   Redakcja REDAKCJA
 tu jesteś: nr 94, marzec 2006Sołoducha

MASZYNKA GRAMSCIEGO

Odwiecznie zarzuca się marksizmowi, że jest teorią mającą wyłącznie siłę krytyczną. Że całkiem dobrze radzi sobie z analizami takich zjawisk, jak fetyszyzm towarowy czy alienacja, ale gdy przyjdzie do dawania recept na zdiagnozowaną chorobę – to już gorzej. Pięknoduchowskie to, nierealistyczne, niebiorące pod uwagę prawdziwych sił napędzających gospodarkę. I ułomnej natury ludzkiej, która potrzebuje własności prywatnej i konkurencji. Z definicji – twierdzą malkontenci.

W dziedzinie ekonomii jak na razie rzeczywiście nie widać żadnej alternatywy programowej dla liberalnych dogmatyków. Niewiele się na lewicy narodziło oprócz krytyki globalizacji i psioczenia na dominację koncernów. No, może poza kilkoma głosami, żeby dzielić się w imię samoobrony. Inaczej grozi rewolucja biedaków. Więc nie chciej za dużo. Tylko tyle-ile. Ale nie wiadomo jak miałoby to wyglądać w praktyce.

Są jednak obszary, w których marksizm radzi sobie doskonale i jest żywy jako teoretyczna podstawa działań. Jako tych działań azymut i wektor. Jest to dziedzina polityki, marketingu politycznego i walki o władzę.

Włoski filozof – marksista Antonio Gramsci – sformułował swego czasu słynną teorię „hegemonii kulturowej”. Idzie w niej o to, że w dzisiejszym społeczeństwie demokratycznym władza polityczna i ekonomiczna jest wtórna wobec dominacji kulturowej. Że w walce o świadomość wyborcy najważniejsza jest siła mitu i obietnice, które polityk jest w stanie złożyć. I przez współczesną maszynkę medialną zatruć nimi umysły. Że władza nad językiem automatycznie nakręci procedury demokratyczne. I one same wypchną tego, kto nad językiem panuje, do władzy realnej.

Jest to oczywiście teza ukuta na podstawie doświadczeń ruchu socjalistycznego i komunistycznego. Rewolucjoniści doszli do wniosku, że zmiana będzie możliwa tylko wtedy, kiedy robotnicy i chłopi uzyskają odpowiednią świadomość klasową. Wtedy dopiero będzie można poderwać ich do działania. Stąd estyma oraz opieka, jaką cieszyli się w bloku wschodnim pokorni artyści, naukowcy i ideolodzy – producenci języka.

Jak każdy ideolog daje Gramsci w swej teorii hegemonii intelektualny wytrych do świata. I kiedy popatrzeć na świat jego oczami, to wszystko nagle staje się przezroczyste. Oczy ma jak latarnie, jak aparaty rentgenowskie. Wszystko prześwietlają. W jednym błysku światła odsłaniają wszystkie tajemnice. Chaotyczne wydarzenia układają się w logiczne sekwencje. Opada zasłona pozorów.

Widzimy, jak język śni się po nocach nowoczesnym pretendentom do władzy. O język walczą. O złoty kluczyk do mitycznej bramy do Edenu. Do drzwi państwa. Tej korporacji korporacji. A za nimi skarbiec. Władza, pieniądze, nagrody, miód, konfitury, życie dobre, international uznanie, samoloty rządowe. Pałace, wille i sekretarki. Czarne limuzyny, konferencje prasowe, słodkie dziennikarki uwieszone u szyi, otumanione tłumy wiwatujące gromko, wojsko maszerujące, łopot flag i rządowe ośrodki. A potem emerytura, międzynarodowe wykłady i w ogóle. Życie spełnione. Aż wreszcie podręcznik historii. Wszystko dla dobra „milczącej większości”.

Takie myśli, sny, marzenia powodują wypieki, dają siłę, motywację, nadzieję na zwycięstwo ostateczne. W tej nowoczesnej wojnie podjazdowej metody walki są niezmienne. Trzeba opanować punkty strategiczne. Przyczółki, fabryki języka, miejsca, gdzie języki są wykuwane, szlifowane, obrabiane i nitowane. Czy raczej – gdzie się rodzą i rosną, rosną, aż dojdą do formy dojrzałej – gotowej, żeby ich użyć jako broni w Kulturkampfie. Te fermy języka to uniwersytety, instytuty naukowe, muzea, literatura, sztuka. Kiedy język jest wystarczająco atrakcyjny, sprawdzający się w prostych hasłach – da się go za pośrednictwem wasalnych dziennikarzy i mediów przetransportować do „milczącej większości”. I uwieść „milczącą większość”, opanować umysły, omotać siecią idei. A wtedy zbaraniała „milcząca większość” zrobi to, czego się od niej oczekuje. Przy urnach sprawi się dobrze. Zagłosuje na symbolicznych panów.

„Przemoc symboliczna” – oto prawdziwa nazwa narzędzia rozgadanej mniejszości, która w nowoczesnym „Kulturkampfie” chce zdobyć władzę nad „milczącą większością”. I to działając w jej interesie. W końcu nakręcamy te kariery tylko po to, żeby zrobić wam dobrze. Wszystko to dla was, żeby was uszczęśliwić i rozwiązać problemy, kochani. Na zawsze.

Przemoc symboliczna stosowana jest przez wszystkich. Wielka rewolucja konserwatywna lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych była możliwa przede wszystkim dlatego, że rewolucjoniści działali wedle formuły Gramsciego. Stworzyli globalną sieć instytutów naukowych, uniwersytetów, zafascynowanych dziennikarzy, żarliwych zwolenników i gorących gruppies. To pozwoliło opanować świat. Zniszczyli związki zawodowe i wynieśli do władzy globalne koncerny, które przechwytywały prywatyzowany za bezcen majątek. Narzędzie okazało się skuteczne. Dziś mają tabuny uczniów.

A znalezienie się w grupie właścicieli języka oznacza nagrody, a jakże – prestiżowe. Oddziaływanie w setkach tysięcy, buźka w wysokich nakładach, stypendia jak najbardziej niezależne, uznanie szczere i autorytety oraz kariery kreowane całkiem bezinteresownie.

Pole bitwy to tak zwana przestrzeń publiczna. Gdzie toczy się niby niezależna debata. Ma ona swoich kapłanów i swoich cerberów, którzy z uczestniczenia w tym spektaklu uczynili sens życia. Zanadto odważnym zamykają usta. Żeby nie psuli zabawy. Niepokornych do psychuszki. Jak Herberta. Zwariował zupełnie. Prawdę chce mówić. Nic nie wie o nowoczesnej filozofii.

No bo jak tu nie uczestniczyć. Na zewnątrz przecież tylko czarna dziura i zapomnienie, margines, cmentarzysko żywych trupów, co to nie mają żadnych sił za sobą, nie mają słupków i nie mają badań. A i żadnych szans na buźkę w podręczniku. Każdy praktyczny człowiek natychmiast to zrozumie. I się zachowa pragmatycznie. Nie ma racji poza racją publiczności. It works or not. Sprawa prosta. A czy ludzie wiedzą co jest dobre ? Nie – nie wiedzą zupełnie. Trzeba im pokazać. Dopiero się dowiedzą. I trafnie zareagują. Pragmatycznie wszystko się potwierdzi wtedy. Szeroka droga kariery. A ile cmokań tłumów! A zaproszeń! A debat wszelakich! W telewizji. I w radiu. I na różnych kontynentach. Mama przyjdzie i po główce pogładzi. Duma rodziny normalnie. I narodu. Tyle razy widziałam panią w telewizji.

Niebezpieczny ten Gramsci. Człowiek mocno się podejrzliwy robi. Jak Jarosław Kaczyński prawie. Ale załóżmy, że słusznie. Zawsze w końcu pojawia się pytanie, do czego wykorzystać tę nadwyżkę świadomości. Czy do tego, by przekonywać się, że taki jest świat i już? I że nie ma innego wyjścia? I że trzeba ruszyć do tego korowodu? Zasapać się? Zostać mechanikiem maszynki Gramsciego? Cynicznie wykorzystać uświadomione kołowroty historii? W końcu wolność to zrozumienie konieczności. Inaczej czarna dziura. Śmietnik historii.

W takim momencie na nowo ożywa siła liberalizmu. Jako pierwotnego hymnu wolności od. Pielęgnować ją znaczy być wiernym milczącej większości. Przeciwko aparatczykom języka zawłaszczającym tak zwaną przestrzeń publiczną. Przeciwko apostołom interesownej kariery na usługach Kulturkampfu.

Jak się bronić? Podobno: wierzyć indywidualnym przeżyciom, zachować dystans i poczucie humoru, pielęgnować zdrowy rozsądek. Być sługą milczącej większości. I wierzyć w tę służbę. Choć może czarna dziura. I cmentarz historii.

A co tam! Humanistyczna rezygnacja. No trudno! Bez wyrzutów sumienia.

(10 marca 2006)


data ostatniej aktualizacji: